Strona Guermantes, część druga. Марсель Пруст

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Strona Guermantes, część druga - Марсель Пруст страница 12

Strona Guermantes, część druga - Марсель Пруст

Скачать книгу

tych słów, kiedy się drzwi otwarły i Franciszka weszła niosąc lampę. Albertyna ledwo miała czas usiąść z powrotem na krześle. Może Franciszka wybrała umyślnie tę chwilę, aby nas zawstydzić; może podsłuchiwała pod drzwiami lub nawet patrzyła przez dziurkę od klucza. Ale nie potrzebowałem się posuwać do takiego przypuszczenia; Franciszka mogła się obejść bez sprawdzania wzrokiem tego co jej instynkt musiał dostatecznie przewąchać; w miarę bowiem jak żyła w naszym domu, obawa, ostrożność, baczność i chytrość nauczyły ją w końcu w instynktowny i jasnowidzący niemal sposób znać nas, tak jak majtek zna morze, myśliwiec zwierzynę, a chorobę jeżeli nie lekarz, to często bodaj chory. Wszystko to co Franciszka zdołała przeniknąć, mogłoby zdumieć tak, jak nas zdumiewa daleko posunięty stan pewnych wiadomości u starożytnych, wobec ich prymitywnych środków informacji. (Środki Franciszki nie były bogatsze: ot, parę słów, stanowiących ledwie dwudziestą część naszych rozmów przy obiedzie, słów pochwyconych w lot przez kamerdynera i niedokładnie zaniesionych do kredensu). Nawet błędy jej wynikały raczej – jak błędy starożytnych, jak bajki w które wierzył Platon – z fałszywych pojęć o świecie i z powziętych z góry idej, niż z ubóstwa środków materjalnych. W ten sposób, jeszcze za naszych czasów, największe odkrycia w dziedzinie życia owadów mógł poczynić uczony, który nie rozporządzał żadnem laboratorjum, żadnym przyrządem. Ale o ile braki, naturalne u służącej, nie przeszkodziły Franciszce nabyć wiedzy, koniecznej dla jej celów – cel ów polegał na tem, aby nas zawstydzić, udzielając nam rezultatów tej wiedzy – skrępowanie zrobiło więcej; tu zapora nie ograniczyła się do nie paraliżowania rozmachu, ale wspomagała go potężnie. Faktem jest, że Franciszka nie zaniedbała żadnego środka pomocniczego – intonacji i gestu. O ile nie wierzyła nigdy w to, cośmy jej mówili i w cośmy pragnęli wzbudzić jej wiarę, przyjmowała w zamian bez cienia wątpliwości wszystko najniedorzeczniejsze co opowiadała osoba z jej klasy, a zwłaszcza to, co mogło obrażać nasze pojęcia. O ile sposób, w jaki słuchała naszych twierdzeń, świadczył o jej niedowierzaniu, o tyle akcent, z jakim powtarzała (gdyż ta pośrednia forma pozwalała jej bezkarnie obrzucać nas najgorszemi zniewagami) słowa kucharki, która jej opowiedziała jak zwymyślała swoich państwa i jak, traktując ich przy wszystkich od „ścierwa”, uzyskała od nich tysiąc przywilejów, świadczył, że Franciszka wierzy w to jak w ewangelję. Dodawała nawet: „Ja, bywszy państwem, nie zniesłabym czegoś takiego”. Daremnie, mimo naszej niewielkiej sympatji do damy z czwartego piętra, wzruszaliśmy ramionami, niby na nieprawdopodobną bajkę, na to opowiadanie, stanowiące tak zły przykład; odtwarzając je, Franciszka umiała mu nadać nie znoszący repliki i drażniący ton pewnika wykluczającego wszelką dyskusję.

      Ale zwłaszcza, jak pisarze, skrępowani tyranią monarchy lub poetyki, surowością prozodji lub religją państwową, osiągają często siłę wyrazu, z jakiej byłby ich zwolnił ustrój politycznej swobody lub literackiej anarchii, tak Franciszka, nie mogąc nam odpowiedzieć w sposób wyraźny, mówiła jak Tejrezjasz, a pisałaby jak Tacyt. Wszystko czego nie mogła wyrazić wprost, umiała zawrzeć w jednem zdaniu, do którego nie mogliśmy się przyczepić bez ujmy dla siebie samych; a nawet nie w zdaniu, ale w milczeniu, w sposobie w jaki stawiała jakiś przedmiot.

      Zdarzyło się naprzykład zostawić na biurku, przez nieuwagę, między innemi listami, jakiś list, którego Franciszka nie powinna była widzieć, dlatego naprzykład że piszący mówił o Franciszce z niechęcią pozwalającą się domyślać podobnej niechęci u adresata. Wieczorem, kiedy wróciłem niespokojny i skierowałem się wprost do swego pokoju, wówczas, na listach ułożonych w porządku we wzorową kupkę, kompromitujący dokument odrazu uderzał moje oczy, tak jak musiał uderzyć wprzód oczy Franciszki; leżał umieszczony przez nią na samym wierzchu, prawie osobno, z ostentacją która miała swój język, swoją wymowę, i która już w drzwiach krzyczała do mnie przyprawiając mnie o wstrząs. Franciszka celowała w przygotowywaniu tych efektów, mających w jej nieobecności objaśnić widza tak skutecznie, że kiedy później wkraczała, ów pewien był że ona wie wszystko. W tem aby kazać mówić martwym przedmiotom, kojarzyła genialną i cierpliwą sztuką Irvinga i Fryderyka Lemaître.

      W tej chwili, trzymając nad Albertyną i nademną zapaloną lampę, dobywającą z cienia wszystkie widocznie jeszcze ślady, jakie ciało młodej dziewczy wyżłobiło na łóżku, Franciszka robiła wrażenie Sprawiedliwości oświetlającej zbrodnię. Twarz Albertyny nie traciła na tem oświetleniu. Wydobyło ono z jej policzków ten sam słoneczny połysk, który mnie czarował w Balbec. Ta twarz Albertyny, której całość miewała czasem na dworze jakąś matową bladość, ukazywała przeciwnie – w miarę oświetlenia lampą – płaszczyzny tak lśniąco i równo zabarwione, tak jędrne i gładkie, że możnaby je porównać z bogatą karnacją pewnych kwiatów.

      Zdumiony nieoczekiwanem wejściem Franciszki, wykrzyknąłem:

      – Jakto, już lampa? Och, jakże to światło razi!

      Drugie z tych zdań miało z pewnością pokryć moje zmieszanie, pierwsze usprawiedliwić zapóźnienie się. Z okrutną dwuznacznością Franciszka odparła:

      – Czy mam zgaszać?

      – Sić? szepnęła mi w ucho Albertyna, spowijając mnie czarem poufałej żywości, z jaką, przyjmując mnie równocześnie za mistrza i za wpólnika, wsunęła to psychologiczne stwierdzenie w pytający ton kwestji gramatycznej.

      Kiedy Franciszka wyszła, a Albertyna znów usiadła na łóżku, rzekłem:

      – Czy wiesz, czego się boję? Jeśli tak dalej pójdzie, nie będę się mógł wstrzymać, aby cię nie pocałować.

      – Toby było straszne nieszczęście.

      Nie odrazu usłuchałem tego zaproszenia; komu innemu mogłoby się ono nawet wydać zbyteczne, bo Albertyna miała akcent tak zmysłowy i słodki, że już mówiąc do kogoś zdawała się go tulić. Słowo jej było pieszczotą, rozmowa jej obsypywała pocałunkami. A przecież to zaproszenie było mi bardzo miłe. Byłoby mi miłe nawet ze strony innej ładnej dziewczyny w tym samym wieku; ale fakt że Albertyna była dla mnie teraz tak łatwa, dawał mi więcej niż przyjemność, dawał mi konfrontację obrazów nasyconych pięknością. Przypomniałem sobie Albertynę najpierw na plaży, prawie namalowaną na tle morza, mającą dla mnie istnienie nie bardziej rzeczywiste niż owe obrazy w teatrze, gdzie nie wiemy czy mamy do czynienia z samą aktorką, ze statystką dublującą ją w danej chwili, czy jedynie z projekcją świetlną. Potem prawdziwa kobieta odszczepiła się od świetlnego pęku, podeszła do mnie, ale jedynie poto, abym mógł stwierdzić, że w rzeczywistym świecie nie jest ona bynajmniej tak przystępna, jak się to wydawało w magicznym obrazie. Dowiedziałem się, że niepodobna dotknąć jej, pocałować, że można z nią tylko rozmawiać, że taksamo nie jest dla mnie kobietą, jak nefrytowe winogrona, niejadalna dekoracja dawnych stołów, nie są winogronami. I oto na trzecim planie ukazywała mi się, realna jak w drugiej koncepcji, ale łatwa jak w pierwszej; i to tem rozkoszniej łatwa przez to żem tak długo nie wierzył w tę łatwość. Mój wzrost wiedzy o życiu (mniej jednolitem, mniej prostem niż sądziłem zrazu) przywiódł mnie tymczasowo do agnostycyzmu. Cóż można twierdzić, skoro to w co się wierzyło zrazu okazało się fałszywe potem i znowuż na trzeciej kondygnacji okazuje się prawdą?

      I niestety, nie był to koniec moich odkryć z Albertyną. W każdym razie, nawet gdyby nie romantyczny urok tej lekcji bogactwa przekrojów odsłanianych kolejno przez życie (urok, przeciwny temu, jakiego kosztował Saint-Loup przy obiedzie w Rivebelle, odnajdując na spokojnej twarzy niegdyś dotykane ustami rysy pośród masek jakie nałożyło życie), wiadomość że pocałować Albertynę jest rzeczą możliwą, dawała przyjemność większą może jeszcze niż sam pocałunek. Cóż za różnica między posiadaniem

Скачать книгу