Strona Guermantes, część druga. Марсель Пруст
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Strona Guermantes, część druga - Марсель Пруст страница 14
Stało się przeciwnie. Już w chwili gdym położył Albertynę na łóżku i zaczął ją pieścić, przybrała wyraz, jakiego u niej nie znałem, wyraz powolnej, prostej, dziecięcej niemal uległości. Odsuwając od niej wszelkie myśli, wszelkie zwyczajne pretensje, chwila poprzedzająca rozkosz – podobna w tem do chwili która następuje po śmierci wróciła jej odmłodzonym rysom jakgdyby niewinność dzieciństwa. Niewątpliwie, wszelka istota, której talent ma się sposobność nagle objawić, staje się skromna, pilna i urocza; o ile zwłaszcza czuje, że tym talentem sprawia nam wielką przyjemność, sama jest z tego szczęśliwa, chce nam dać tę rozkosz pełną. Ale w tym nowym wyrazie twarzy było u Albertyny coś więcej niż zawodowa bezinteresowność, sumienność i szczodrość; było coś nakształt nagłego i konwencjonalnego oddania; w czem Albertyna sięgnęła dalej niż we własne dziecięctwo, odnalazła młodość swojego gatunku. Bardzo różna odemnie, który nie pragnąłem niczego więcej poza fizycznem ukojeniem uzyskanem w końcu, Albertyna uważała widocznie, że byłoby z jej strony czemś zbyt pospolitem wierzyć że ta fizyczna rozkosz może się obyć bez udziału serca i że czemuś kładzie koniec. Ona, tak spieszący się przed chwilą, teraz – z pewnością i dlatego, że uważała iż pocałunki wyrażają miłość i że miłość przeważa wszelkie obowiązki – kiedym jej przypominał obiad, mówiła:
– Ale to nic nie szkodzi, wierz mi, ja mam czas.
Zdawało się, że ją żenowałoby wstać po tem co zrobiła, urażałoby to jej poczucie form. Tak Franciszka, kiedy, nie odczuwając pragnienia, uznała że powinna przyjąć z przystojną wesołością kieliszek wina, którem ją częstował Jupien, nie ośmieliłaby się odejść zaraz po ostatnim łyku, choćby ją wzywał najpilniejszy obowiązek. Albertyna – i to była może (obok innej, która ujawni się później) przyczyna, która bez mojej wiedzy kazała mi jej pragnąć – była jednem z wcieleń młodej wieśniaczki francuski, której model znajduje się w Saint-Andre-des-Champs. Poznałem w niej – wspólne jej i Franciszce, która miała jednak stać się niebawem jej śmiertelnym wrogiem – uprzejmość dla gościa i dla innoziemca, obyczajność, szacunek łoża.
Franciszka, która, po śmierci cioci Leonji, czuła się obowiązana stale mówić boleściwym tonem, uważałaby za nieprzyzwoite w ciągu miesięcy poprzedzających ślub córki, gdyby ta, przechadzając się z narzeczonym, nie szła z nim pod ramię. Albertyna, leżąc bezwładnie obok mnie, powiadała:
– Masz ładne włosy, masz ładne oczy, milusi jesteś.
Kiedy, zwróciwszy jej uwagę że jest późno, dodałem: „Nie wierzysz?” – odpowiedziała, co było może prawdą, ale dopiero od dwóch minut i na kilka godzin:
– Wierzę ci zawsze.
Mówiła o mnie, o mojej rodzinie, o mojej sferze. Powiadała: „Och, ja wiem, że twoi rodzice znają ludzi bardzo dystyngowanych. Jesteś w przyjaźni z Robertem Forestier i z Zuzią Delage”. W pierwszej chwili, te nazwiska nie powiedziały mi nic. Ale nagle przypomniałem sobie, że w istocie bawiłem się na Polach Elizejskich z Robertem Forestier, którego nigdy od tego czasu nie widziałem. Co do Zuzi Delage, była to cioteczna wnuczka pani Blandais; miałem raz iść do niej na lekcję tańca, a nawet grać jakąś rólkę w teatrze amatorskim w domu jej rodziców. Ale obawa że dostanę ataku konwulsyjnego śmiechu i krwawienia z nosa, udaremniły tę wizytę, tak że nigdy owej Zuzi Delage nie widziałem. Conajwyżej przypominałem sobie coś mglisto, że nauczycielka z piórkiem od Swannów była wprzód u jej rodziców, ale może to była tylko siostra tej nauczycielki, albo jej przyjaciółka. Upewniłem Albertynę, że Robert Forestier i Zuzanna Delage mało zajmują miejsca w mojem życiu. „Możliwe, wasze matki żyją blisko z sobą, to pozwala określić twoją pozycję. Często mijam się z Zuzią Delage na avenue de Messine; ma szyk”. Nasze matki znały się jedynie w wyobraźni pani Bontemps, która, dowiedziawszy się że niegdyś bawiłem się z Robertem Forestier (podobno deklamowałem mu jakieś wiersze), wywnioskowała stąd, że nasze rodziny żyją z sobą blisko. Ile razy pani Bontemps słyszała nazwisko mamy, zawsze podobno mówiła: „A, tak, to kółko Delage'ów, Forestierów etc.”, dając moim rodzicom dobry stopień, na który nie zasługiwali.
Zresztą pojęcia socjalne Albertyny odznaczały się zadziwiającą głupotą. Uważała, że Simonnetowie przez dwa n są czemś niższem nietylko od Simonetów przez jedno n, ale od wszystkich innych możliwych osób. To, że ktoś nosi to samo nazwisko nie będąc naszym krewnym, stanowi doniosłą rację gardzenia nim. Zapewne, bywają wyjątki. Może się zdarzyć, że dwaj Simonnetowie (przedstawieni sobie wzajem na jednem z owych zebrań, gdzie się odczuwa potrzebę mówienia o czemkolwiek i gdzie ludzie czują się naładowani optymizmem, naprzykład w orszaku pogrzebowym w drodze na cmentarz), stwierdziwszy wspólność nazwiska, dochodzą z wzajemną życzliwością a bez rezultatu czy nie ma między nimi jakiego pokrewieństwa. Ale to jest wyjątek. Wielu ludzi nie zasługuje na szacunek, ale my nie wiemy o tem lub nie dbamy o to. Ale jeżeli tożsamość nazwiska sprawia, że nam doręczają ich listy lub odwrotnie, zaczynamy się odnosić do nich z nieufnością, często usprawiedliwioną. Obawiamy się omyłek, uprzedzamy je grymasem niesmaku, kiedy ktoś wspomni naszego imiennika. Czytając w dzienniku nasze nazwisko noszone przez niego, mamy uczucie, że on je sobie przywłaszczył. Grzechy innych członków społeczeństwa są nam obojętne. Obciążamy niemi tem ciężej naszych imienników. Nienawiść, jaką żywimy dla innych Simonnet, jest tem silniejsza, że nie jest indywidualna, ale przekazywana dziedzicznie. Po upływie dwóch pokoleń pamięta się jedynie wzgardliwą minę, jaką dziadkowie nasi mieli dla innych Simonnetów; nie znamy jej przyczyn; nie zdziwiłaby nas wiadomość, że się to zaczęło od jakiegoś morderstwa. To trwa często aż do dnia, kiedy między jakąś Simonnetówną i Simonnetem – wcale nie krewnymi – sprawa zakończy się małżeństwem.
Albertyna mówiła mi nie tylko o Robercie Forestier i o Zuzi Delage, ale samorzutnie, z obowiązku zaufania, jakie stwarza zbliżenie ciał, przynajmniej z początku, zanim zrodzi specjalną dwoistość i skrytość w stosunku do tej samej istoty, opowiedziała mi o swojej rodzinie i o wuju Anny historję, której w Balbec nie chciała mi zdradzić ani słówkiem. Obecnie sądziła, że nie godzi się mieć dla mnie sekretów. Teraz, gdyby najlepsza przyjaciółka opowiedziała jej coś przeciw mnie, Albertyna uważałaby za swój obowiązek powtórzyć mi to.
Nalegałem, aby poszła do domu; poszła w końcu, ale tak zawstydzona za mnie moją niedelikatnością, że niemal śmiała się aby mnie usprawiedliwić, niby pani domu, do której ktoś przyjdzie w marynarce; przyjmie takiego gościa, ale nie jest to jej obojętne.
– Śmiejesz się? rzekłem.
– Nie śmieję się, uśmiecham się do ciebie, rzekła tkliwie. Kiedy cię znów zobaczę? – dodała, jakby nie dopuszczając myśli, aby to, cośmy zrobili – będące zazwyczaj uwieńczeniem – nie było bodaj wstępem do wielkiej przyjaźni, do przyjaźni praistniejącej, którą naszą powinnością wobec samych siebie było odkryć, wyznać sobie wzajem i która sama jedna mogła wytłumaczyć to, czegośmy się dopuścili.
– Skoro mnie upoważniasz, dam ci znać, jak tylko będę mógł.
Nie śmiałem jej powiedzieć, że