Djabeł, tom czwarty. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Djabeł, tom czwarty - Józef Ignacy Kraszewski страница 3
– Tak jest, prawie dzieckiem – szybko dodała pani Szwędzka i westchnęła. – A co to za święty, bogobojny był dom księstwa kasztelaństwa… a sama pani! anioł!
– Święta, istotnie święta osoba! – rzekł pan Kasper.
– A sam-że? co to za dobroć. Ani się kiedy ofuknąć umiał, choć mu figle nie małe płatano. Bywało w największej złości nogą tylko tupnie i już bardzo źle, kiedy sobie zamiast przekleństwa krzyknie – mirabilia!
– A! a! pamiętam to jego przysłowie! to też go przyjaciele i nieprzyjaciele zwali z tego powodu książę mirabilis, a że JO. pani była trochę czerwona, to ją czasem jak śliwkę mirabellą nazywali…
Szwędzka się dobrodusznie rozśmiała.
– Ale jakże się to dzieje, że pani się dostałaś do Warszawy? – spytał Kasper.
– Długo by to było opowiadać – westchnęła madame – a nie ma co słuchać! ale chwała Bogu handelek mi tu poszedł, stosunki się porobiły niezgorsze, i gdyby tak jeszcze udało się znaleźć uczciwego człowieka, co by się zaopiekował moim wdowieństwem, a zarządził tym groszem co się to uciułał! – bo to tak samej kobiecie, trudno!
Chrząknął i odprostował się pan Kasper – na wspomnienie grosza dziwna myśl zaświtała mu w głowie; spojrzał uśmiechając się w oczy jejmości, czapki poprawił, pasa pociągnął, wąsa podkręcił, czoło pogładził – ona oczki w dół spuściła skromnie.
– Tak samej kobiecie bez opieki – dodała – w takiem mieście! ludzie często uczepią się, odrą, oszukają, a niema się komu i ująć. Gdyby mi się tak stateczny człowiek trafił…
– Masz waćpani dobrodziejka słuszność, ale nie chłystek, stateczny, wytrawny, co by to grosza nie przehulał… choćby nie tak młody aby pewny…
– E! mnie tam wcale o młodość nie chodzi, mówiła ciągle wzdychając Szwęsia – chcę opiekuna! zbliżali się ku dworkowi, a pan Kasper co raz stawał się rezolutniejszy.
– A do mojej ubogiej chatki nie raczysz to waćpani dobrodziejka nóżką wstąpić? – zapytał grzecznie.
– Jeśli pan pozwolisz? – skromnie odezwała się kobiecina.
– Najgoręcej proszę mi ten honor wyrządzić, chociaż to ubogo, ubogo – ale bom ja oszczędny i z jutrem żyję, dodał cicho stary.
– Oszczędność to największa cnota! – odpowiedziała jejmość.
– Złota maksyma, jak Boga kocham – rzekł pan Kasper całując białą rączkę. – Pani mnie coraz mocniej za serce chwytasz – i poprawił się stary.
W tem zapukali do bramy, a Hołodryga wyścibił głowę – na widok nieznajomej kobiety wielkie oczy wytrzeszczył, otworzył furtkę za którą się ukrył i wpuścił wchodzących, sam zaraz pod Bernardyny ruszając.
Pani Szwędzka udając że nie wie kto we dworku zamieszkuje, weszła doń doskonale odgrywając rolę dewotki, z wielką księgą pod pachą, z ogromnym kokosowym różańcem w ręku. Pan Kasper nie mogąc jej przyjąć w swojej izdebce, musiał wprowadzić do średniego pokoju, gdzie właśnie samą zastali Anusię. W pierwszem wejrzeniu na nią nieostrożnem, łakomem, badawczem, dla innych ludzi byłaby się wydała niepoczciwa kobieta, tak jej oczy błysły szatańsko, ale nikt tego nie uważał, a ona rachowała na to i zaraz zakrzyczała w progu:
– A cóż to za niespodzianka! a toż jakie śliczne dziecię w pańskim domku? czy córka?
– Nie pani, mam honor przedstawić pani skarbnikowiczowej dobrodziejce (tak się mu kazała tytułować) synowicę moję, Annę Sienińską, wychowankę podczaszynej Ordyńskiej, która tu z ojcem swym, a bratem moim, pod tę chwilę nieprzytomnym, samotność moję podziela.
– Ależ to cudny fiołeczek ukrywający się w cieniu! zawołała Szwęsia, po przywitaniu siadając koło Anusi, która czegoś skłopotana i jakby przeczuciem odepchnięta, odsuwała się trochę od dewotki. – Dawnoż to moje dziecię w Warszawie?
– Ja? od kilku miesięcy.
– I ciągle tu tak w kąteczku? – spytała przymilając się mniemana wdowa.
– Bardzo mi tu wesoło z ojcem i stryjem.
– Ależ to samotność nie dla twego wieku, kochane dziecię – dodała madame – to klasztor prawie. Waćpan dobrodziej – obróciła się do pana Kaspra – nie powinieneś tu tak dać więdnąć tej różyczce.
Pan Kasper nie wiedząc co odpowiedzieć ruszył tylko ramionami.
– A cóż – dodał po namyśle – myśmy ludzie prości, gdzie nam towarzystwa szukać, siedzim w kącie, Boga chwaląc po prostu.
– Cha! cha! panience by się i kawaler należał! – wpatrując się wciąż pilnie w Anusię, dodała Szwęsia, przeszywając wzrokiem biedne zmięszane dziewczę – ale na to jeszcze czas.
– O! i bardzo! – mruknął Kasper.
– Jakże to szczęśliwie – przemówiła po chwili – że nas los do siebie zbliżył panie Sieniński, to u mnie przecie panienka – jakże imię?
– Anna! – szepnęło cicho dziewcze.
– U mnie panna Anna znaleźć może czasem rozrywkę, towarzystwo uczciwe, zabawkę, mogę jej towarzyszyć do kościołów na nabożeństwo, przechadzkę, czasem i wieczorek u mnie spędzić weselej będzie. Ja bardzo lubię młode osoby, sama dzieci nie miałam, to się choć cudzemi chętnie otaczam.
– Bardzo dziękujemy pani – z galanterją rzekł stary przysiadując się nieco, a Anna przerwała:
– Ale ja się tu bynajmniej nie nudzę, ani towarzystwa pragnę, przywykłam do ciszy, spokoju i pracy.
– A to bardzo ślicznie – krygując się rzekła madame – bardzo ślicznie dla młodej panienki, bo to chroni od tysiąca niebezpieczeństw wśród tego zepsutego świata grożących, ale dla zdrowia i dla humoru nie wadzi niewinna rozrywka.
Anna zamilkła, Kasper czuł się w obowiązku potakiwać wdówce, która westchnęła.
– Oj bo to świat! świat ta nasza Warszawa! – odezwała się – co to za dwór! jakie to zepsucie, jacy mężczyźni, to imaginacją przechodzi!
– Rzeczywiście pani dobrodziejko – odparł Kasper – wzdrygam się patrząc – Sodoma i Gomora.
– A kościoły pustką, dodała Szwęsia.
– A hulanka bezustanna, i między panami i między sługami.
– Tak, że tu poczciwej kobiecie byle twarzyczka ładna, ani się na ulicę pokazać, spokoju niema od tych łotrów, mówiła