Djabeł, tom czwarty. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Djabeł, tom czwarty - Józef Ignacy Kraszewski страница 5
Słodkie uśmiechy i słówka mniemanej wdowy nie ułudziły dotąd Anny, nie wzięły ją wcale za serce, ale w tęsknem jej życiu, ta rozrywka którą obiecywała nowa znajomość, nie była do odrzucenia. Nie gniewała się że jej ktoś przybędzie, do kogo czasem słowo przemówić by można, u kogo trochę się rozerwać w smutku. Po obiedzie ubrała się skromnie ale starannie, a że pan Kasper wciąż na stary srebrny zegarek spoglądał, któremu że większego indexa brakło, pokazywał co chciał i co mu kazano, przed czwartą jeszcze ruszyli w odwiedziny.
Szwęsia przyjęła ich znowu na dole, w tych dwóch dość ciasnych izdebkach, przystrojonych tak skromnie i poczciwie; przybranie ich do okoliczności było całkowicie komedją, utworem artysty. Ani Anna ani jej ojciec nie dojrzeli najmniejszego fałszu, bo całe życie ze wszystkiemi szczegółami tak było odgadnione doskonale i schwytane żywo, jakby w istocie w tych izdebkach żył kto, tęsknił, nudził się i płakał. I książka pobożna i krzyżyk i palma sucha, wygodki, poduszka i podnóżek wszystko było na miejscu, a przecie te izdebki były ubrane dla Sienińskich tylko, i do wdowiego stanu słuzyły za dekoracją. Szwęsia była niewyczerpaną w podobnych konceptach i stawiła się każdemu jak było potrzeba, nigdy nie zaniedbując scenicznych akcessorjów.
W progu już zastali jejmość w białym pudermantlu, wyświeżoną ale bez różu i bielidła, które zwykle nosiła, pozornie bardzo uradowaną przybyciem gości, a jak zawsze skromną, cichą, łagodną.
Po smutnej izbie dworku, te pokoiki świeżutkie jeszcze, z trochę zieloności, ze spiewem kanarka, ze swym sprzętem wygodnym, uderzyły Annę i przypominając jej życie wiejskie, łzy prawie wycisnęły z oczu. Rzuciła się do wazoników, zielonością ogród w Głuszy i kwiatki starościnej przypominających, do kanarka… Szwęsia niby nic nie widząc, śledziła każdy jej ruch i łzę nawet postrzegła.
– To doprawdy jakieś niewiniątko, powiedziała w duchu – z tem to kłopotu więcej niż warto – no! ale to nie moja rzecz!
Wkrótce podano kawę, na grzeczności dla Anny szczególnie siliła się wdówka, i tak dobrze udaną jakąś czułością potrafiła ją ku sobie pociągnąć, że chciwa przywiązania Anusia, nie potrafiła być całkiem niewdzięczną. Poczęła ją zwać przyjaciółką, spoufalać się, ośmielać. Pan Kasper rosnął, bo i jemu dostawały się choć okruchy oświadczeń i serdeczności; a wdowa dla niego umyślnie co raz to coś o talarach brząknęła, co go rozpłomieniło niesłychanie. Chodził poglądając nieznacznie na próżny ale dobrze zamknięty kuferek pokryty dywanikiem, stojący w drugiej izdebce przy samym łóżku, nie mógł się od tego nęcącego widoku oderwać. Oczy wdowy do reszty go durzyły, bo nań tak czule patrzała, jakby jutro iść mieli do ołtarza.
Kilka godzin zbiegły żywo na opowiadaniu o dworze księstwa kasztelaństwa, któren Szwęsia zdawała się znać na palcach, choć w życiu go nie widziała. Rozweselono nawet Anusię, i pan Jan który towarzyszył córce, po kawie się tylko na kufrze pod oknem trochę zdrzemnął wedle zwyczaju. Króciutko to trwało, przeszło nie postrzeżone i ujęło za serce pana Jana, powtarzał i o tem ciągle.
– Bardzo miła kobiecina! i taka gościnna! Ale sobie gacha wybrała! no! no!
Jeszcze w progu zapraszając serdecznie Anusię do siebie, pożegnała ich Szwęsia, a ledwie wyszli, przebrana inaczej, rzuciła się w czekający powóz i pojechała do podkomorzego.
Przez tych dni kilka nie miał on żadnej o losie swoim wiadomości, co go okrutnie jątrzyło, ale że mu kazano czekać, musiał, i w miarę jak nieprzywykły do cierpliwości na zniesienie niepokoju się wysilał, rosły w nim żądze, pracowała głowa – byłby dał wszystko co chciano za Anusię, którą raz najrzał w życiu! Rozrywał się wprawdzie grając po nocach całych, ale że to było pod wieczór jakoś, jeszcze go w domu zastała madame, właśnie u toalety. Porzuciwszy więc fryzurę i puder, jak stał w białym pudermantlu, na wpół umączony, nie starłszy twarzy, poleciał do niej, drzwi kazawszy pozamykać.
Szwęsia siedziała już z nogami na kanapie, a ujrzawszy podkomorzego w tym stroju, poczęła się śmiać, domyślając się jak go tam już niecierpliwość piekła.
– No, a cóż Szwęsiu kochanie! a co? – krzyknął wpadając podkomorzy i wcale nie obrażając się śmiechem jej.
– Podziękujże mi naprzód żem się do ciebie sama en personne fatygowała – a ślicznie mnie przyjmujesz! fe! co za paskudnik!
– Przepraszam cię, ale tak jestem ciekawy!
– A tu nic nie będzie! – chłodno powiedziała Szwędzka.
– Jakto! – wybuchnął gwałtownie podkomorzy łamiąc ręce – a tom zdyshonorowany.
Uśmiechnęła się tylko.
– Ale możeż być żebyś ty! ty! nic nie dokazała?
– Co myślisz! Dziewczyna po uszy rozkochana w Ordyńskim, prosta, głupia, ani do niej przystąpić. Otacza ją dwóch starych, wyschłych zakamieniałych dziadów, pilnując jak we łbie oka. I nic to interesów nie rozumie.
– Ani pieniędzy nawet?
– Albo to oni ich potrzebują?
– Ależ stryj skąpiec?
– Patrz! jak już wie! rozśmiała się Szwędzka i nagle ton zupełnie zmieniła – no – co mi dasz? to ci ją na Nalewki przywiozę, na dzień i godzinę naznaczoną.
– Co chcesz?
– Fe, myśli się targować!!
– Nie targuję się, ale pytam.
– Bądźże wspaniałym – zawołała Szwęsia po swojemu – sypnij! jest za co! nie ma co mówić! różyczka! I że przywiozę to pewna, ale dalej, dawaj sobie rady jak chcesz – ja się w to nie mięszam, i przepowiadam nawet że kłopot mieć będziesz.
Podkomorzy trochę się zamyślił.
– Co będzie to będzie – rzekł – ale pokażę ludziom że co zechcę to dostanę; w sobotę u mnie wieczór, gości hukiem, Anna musi mi pogospodarować.
– No, ale cóż mi dasz – rzucając nań okiem chciwem przerwała łotrzyca – mów-no co dasz?
– Mów co ci mam dać?
Wstała z kanapy jejmość i przeszła się po pokoju, niby namyślając.
– Siadaj i pisz weksel do Cabrego na…
Schyliła mu się do ucha.
Podkomorzy poszukał tylko kałamarza, chwilę podumał.
– To ci dam weksel w sobotę.
– A niewierny! – dumnie krzyknęła rozgniewana – no! to bywaj zdrów!
– Jakto? ale ja ci wierzę, tylkom się chciał wprzód Cabremu opowiedzieć – podchwycił przestraszony podkomorzy – ale kiedy tak, na, bierz, byle tak było, jakem prosił.