Djabeł, tom czwarty. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Djabeł, tom czwarty - Józef Ignacy Kraszewski страница 8
– A to ty stary!
– A to pan!
– Co ci jest Sieniński?
– A nieszczęście! okropne nieszczęście! wykradziono, porwano gwałtem, zdradą, podejściem moję Anusię, moje dziecko… nie ma jej! panie ratuj!
To mówiąc starzec ów tak zwykle powolny, co od pół życia drzemał więcej niż żył, tknięty w serce, powalił się u nóg podczaszyca i zaszedł z gorzkiego płaczu.
– Co? gdzie? jak? co się z nią stało? mów! mów!
Chwycił się Ordyński zapłoniony, bo wspomnienie Anusi wzruszyło go do szaleństwa.
Ale stary Sieniński prawie bezprzytomny ciągnął go, chwycił za nogi, nic prawie mówić nie mogąc, i przerywanym tylko powtarzając głosem:
– Córka moja! moja córka – mój skarb! Anusia moja!
W tejże chwili jak na zawołanie, z głębi ciemności nocnych zjawił się o parę kroków od nich płaszczem obwinięty Fotofero. Stał on patrząc na obu i uśmiechał się złośliwie. Podczaszyc pierwszy go postrzegł.
– Cavaliere ty tu…
– Na usługi wasze jak widzicie… już pan wiesz o porwaniu Anusi?
– A ty?
– A ja od dawna.
– Kiedyż to się stało! kiedy! kto? jak?
– Dziś dopiero! przed chwilą ledwie!
– Wiesz gdzie jest?
– I kto ją uwiózł, i jak i dokąd i dlaczego, wszystko wiem – rzekł zimno cavaliere. – Może to się połata – uśmiechnął się – ty stary powracaj do domu, a my ci trochę poczekawszy przywieziemy córkę. – To mówiąc klasnął w ręce, i fiakr z ciemności się wynurzył, a podczaszyc cały zburzony, nie oglądając się już na płaczącego starca, skoczył z Fotoferem do powozu. Na dany znak, skry posypały się z pod kopyt koni, polecieli…
IV
– Dokąd mnie wieziesz? – spytał oprzytomniając się Ordyński – gdzie ona? co to za porwanie? mów, proszę cię… zaklinam.
– Cała ta historja funta kłaków nie warta – rzekł poważnie Włoch – źleś waćpan zrobił, żeś się w tym klasztorze zamknął, gdzieś z nudy mógł suchot dostać, a świat cały zgubiłeś z oczu. Mówiono wiele o Anusi tymczasem, bo mówiono o tobie, podkomorzemu brańskiemu głowa się zapaliła, zaklął się i założył że Anusię mieć będzie – i…
– Co, ten łysy rozpustnik! ten karciarz przebrzydły, śmiałby dotknąć Anusi?
– A! a! – rzekł cavaliere – a cóż to znowu za drogocenna perła – dziewczyna jak inne, tylko podkomorzy zrobił po swojemu, nie chciało mu się popracować samemu, zapłacił Szwędzkiej, Szwędzka ją wykradła i zawiozła mu do jego domku na Nalewki!
– Prędzej! prędzej! – zakrzyczał podczaszyc. – Na Nalewki – na Nalewki, nie mogę zrozumieć dokąd się fiakr kieruje.
– O! jakże ci pilno! – szydersko rzekł cavaliere. – Kochasz ją! przyznaj się?
– Nie czas mówić o tem, podkomorzemu łeb roztrzaskam, serce wydrę – to zwierz nie człowiek! dla dogodzenia fantazji gotów by krzyż zdjąć z kościoła! prędzej na Nalewki.
Cavaliere patrzał mu pilno w twarz.
– Nic nie mam – rzekł – przeciw zabiciu podkomorzego i kogo ci się podoba, ale pamiętaj kochany podczaszycu, żeby to nie był drugi tom sprawy z Rybińskim.
Podczaszyc nie słuchał powtarzając swoje:
– Na Nalewki, żywiej! zapłacę konie! niech popadają!
Konie też leciały jak ptaki, a jemu krew kipiała, twarz płonęła, dłoń drżała, bo poczuł że kocha Anusię i byłby się rzucił za nią na całe piekło.
Cavaliere śmiał się tylko z pod zakrzywionego nosa. Stanęli nareszcie u bramy zamkniętej.
– Tylko nie krzycz – rzekł do niego towarzysz – cierpliwości! wpuszczają tylko proszonych, ja znak wiem, otworzą nam.
To mówiąc, wysiedli, Fotofero zapukał do wrót zamkniętych, trzy razy po trzy, fórtka otwarła się natychmiast, podczaszyc odepchnął Włocha, który znikł, stróża, co się go chciał spytać o hasło i wpadł na dziedziniec instynktem się kierując, na oświecone wschody, które po cztery na raz przeleciał! uderzył o drzwi oświeconej salki i cały jeszcze rozpłomieniony, oszarpany, rozpięty, wskoczył w tłum mężczyzn, wśród których szukając oczyma nie znalazł kobiety.
Towarzystwo wesoło się zabawiało choć bez gospodarza, śmiano się, szeptano, rozmawiano w kupki pozbijawszy. Oczy wszystkich zwróciły się na podczaszyca, a że wcale był niespodziewany i gniewny, skupiono się do koła. Ordyński rozepchnął ich i popędził słowa nie mówiąc do drzwi wiodących w głąb domu. Trafił na salę jadalną i stół zastawiony wspaniale, przebiegł ją! oparł się o drzwi zamknięte które wyłamał i przez ciemny jakiś pokoik dostał się do sypialni podkomorzego, z której dochodzący go głos płaczliwy do reszty gniew jego rozniecił. Na środku pokoiku, sam na sam z podkomorzym, który stał jak do modlitwy ze złożonemi rękami w pokornej i błagającej postawie, Anna trzęsąca się z gniewu, we łzach, ale z oczyma ognistemi oburzeniem, sparta o stół, wołała.
– Proszę mnie ztąd wypuścić! Co to jest? kto pan jesteś! jak pan śmiesz.
– Jam twój wieczny sługa – mówił podkomorzy.
Na te słowa wpadł jak burza Ordyński z dobytą szpadą i równocześnie krzyknął:
– Kto on jest! nie godzien poczciwego imienia które nosi! szubienicznik i zbójca!
Podkomorzy porwał się na hałas jakby go kto ranił, cofnął, spojrzał, osłupiał z zadziwienia zobaczywszy podczaszyca. Anusia skoczyła ku niemu, rzuciła się i wykrzyknęła:
– A pan Michał, mój zbawca!
I w tej chwili u nóg się jego osunęła zemdlona.
Podkomorzy nie zebrał się jeszcze na żadną odpowiedź, tak go napaść ta zmięszała, gdy Ordyński rzuciwszy nań wzrokiem wściekłym, na ręce chwycił zemdloną i szpadę wziąwszy w zęby, wyszedł nazad przez jadalną do sali. Tu gwar i zamięszanie znalazł wielkie – wszyscy znając już gwałtowność Ordyńskiego, obawiając się krwi przelewu, lecieli rozbrajać. Ordyński na chwilę złożył ciężar swój na kanapie, szpadę wsunął do pochwy, stanął i drżący przerywanym zawołał głosem:
– Mieliście