Djabeł, tom czwarty. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Djabeł, tom czwarty - Józef Ignacy Kraszewski страница 6
Podkomorzy tylko ramionami ruszył.
– Wartam i więcej bo prawdziwą robię dla podkomorzunia ofiarę.
– W sobotę na Nalewkach – przerwał gospodarz oddając weksel.
– Będę jak zacznie zmierzchać! Bądź zdrów podkomorzuniu. – Rozśmiała się szydersko mówiąc po cichu: – Tyle twego podobno, co się tymczasem naspodziewasz.
I kiwnąwszy mu głową na którą spuściła welon, znikła znajomemi sobie drzwiami.
III
Podczaszyc siedział jeszcze w klasztorze zamknięty, dumając i zżymając się na dziwne położenie swoje. Chwilowe myśli jego brały religijny kierunek, to znów niecierpliwił się i narzekał na losy. Od dni kilku dziwny jakiś smutek go trapił, któryby był nazwał przeczuciem, gdyby filozofia Poinsot'a dozwoliła mu przypuścić ten fenomenalny stan ducha. Tłumaczono to podówczas zdrowiem, żołądkiem, mózgiem, chorobą, czem chcąc byle nie duszą, której upierano się nie widzieć w człowieku. Niespokojniejszy był niż kiedy, więzienie gorzej mu coraz ciężyło, nawet trochę umiejąca go ukołysać rozmowa O. Spirydjona, teraz drogi do serca, zawalonego jakiemś ziemskiem uczuciem, wynaleźć nie mogła. Starzec czekał ale wzdychał.
– Twarda natura do dobrego – mówił w sobie – rekluzja nawet pożyć jej nie może, przyjdzie może czas upamiętania, ale nie rychło… i kto wie czy przyjdzie?
Pomimo jednak zewnętrznych oznak zatwardziałości, podczaszyc zmieniony był znacznie swoim pobytem u kapucynów – nie otworzyło mu się serce ale zmiękło, nie poprawiły pojęcia, ale uznał że obok nich istnieją inne, mocą których ludzie w spokoju i zgodzie z sobą i światem żyją – rzucone było ziarno, choć nie schodziło jeszcze.
Sama ta tęsknota, która często poprzedza nawrócenie, dobrym już była znakiem, a zwrot częsty ku dziecinnym latom, symptomem pragnienia innych wrażeń i żywota. Żywił jak mógł ojciec Spirydjon dobre ziarnka chuchając na nie i pielęgnując, a czekając wschodu, nieraz też kto z gości poufałych klasztoru odwiedzał samotnika przychodząc w pomoc kapłanowi. Tu, do koła poczciwych księży, przy zacnym O. Spirydjonie, krążyły jeszcze ostatki lepszej społeczności, w szczątkach tylko pozostałej w stolicy – nie zepsutej niewiarą, bogatej w uczucia, które zapał religijny w duszy zasiewa.
Dziwnie zaprawdę wydawali się ci starcy podczaszycowi, który na nich spoglądał z ciekawością jak na istoty drugiego świata. Mało podobnych wówczas liczyła Warszawa, podzielona na kilka obozów stronnictwami politycznemi, a nie zamykająca w sobie jak drobną cząstkę tego, co starą Rzeczpospolitę reprezentować mogło. Najpoczciwszym już wówczas paliły się głowy reformami dziwnemi, nowostkami, najlepszych doszła zaraza niewiary, obojętności religijnej i cudzoziemszczyzny.
Możemy sobie poniekąd wyobrazić jaki był, rzec można, szał umysłów, gdy z najlepszemi chęciami, szukano dla kraju lekarstwa w ustawie, którą Russo siadał pisać na serjo. W tym sposobie działo się przecie wszystko – nie budowano na krajowym gruncie, z cudzej myśli przędzono przyszłość, chciano ją zasadzić latoroślą z pod innego nieba wziętą. Wyższa społeczność przy najpoczciwszych życzeniach, błądziła wiedziona ideami wieku i z nich się wyplątać nie umiała, przywykła do lekceważenia co swoje. Na wsiach tylko, po zagrodach panował jeszcze duch przeszłości dotąd nietknięty, i tam żyli ci co piastowali ostatek podań krajowych. Świat to był tak dalece różny od tego, który się wyrabiał w miejskich towarzystwa sferach, wyższych zwłaszcza, że każdy głos posła co pierwszy raz rzucił swą cichą chatę, by radzić na sejmie, brzmiał na nim jak z grobu wywołany, przed stu-letnią myślą. I głuchły te głosy nie wielu, niepojęte, niesłuchane, wyśmiewane najczęściej, zagłuszane krzykami kilku gardłaczy, gdy, jak współczesny jeden pamflet powiada – Branicki z Sapiehą knuli rzeczy po cichu, Suchorzewski i Suchodolski imponowali sejmowi, Zaleski i Mikorski coraz to nowe poddawali projekta, książę jenerał i Stanisław Potocki ustawnie perswadowali, Byszewski i Łączyński milczeli, a król jegomość cierpliwie znosił wszystko.
Ta więc społeczność nieznana podczaszycowi, której próbki miał zręczność poznać u kapucynów, była dlań zupełną nowością. Byli to ludzie, których ubóstwo i wieś uchroniły od nabrania poloru wieku, u których tradycja czczoną jeszcze była i szanowaną jak arka narodowa, ostatnie niedobitki rzeczypospolitej Jagielońskiej, konającej teraz w objęciu reformatorów. Starzy konfederaci Barscy, z kresami chlubnemi na głowie, gotowi jeszcze byli pod starość siąść na koń i co dzień chodzili siodła swe i moderunki oglądać; zakonnicy wreszcie, których stan chronił od zepsucia. Maluczki ten świat, który wzdychał, modlił się, płakał i czekał, który miał serce i wiarę, patrzał już tylko na czynnych, ale sam nie był w czynie – miejsce jego zajmowało pokolenie, którego chęci walczyły z fałszywem pojęciem środków. Tu się przysłuchiwał młody człowiek podaniom mało znanej przeszłości, z której wprzód uczono go się naśmiewać, i poznał że szacunku była godną; tu ujrzał, że barbarzyństwo, którym rzucali w oczy zepsuci by się sami od zarzutu wynarodowienia obronić – całe było w fałszywem pojęciu form, których znaczenie zgasło.
W poważnem tem kole sędziwych, pobożnych, zapłakanych starców i myśl jego spoważniała trochę, choć z zatwardziałością upartą wpływowi ich się bronił. Nie raz już O. Spirydjon miał na ustach słowo z którem wyczekiwał dogodniejszej pory, by nie zrazić niewczesną gorliwością, – a w tem wszystkie nadzieje starca rozsypały się w proch w jednej chwili.
Tegoż dnia, a było to w sobotę, gdy staraniem Fotofero i de Cerullego zgoda z Rybińskim zawartą została, gdy i ksiądz biskup kujawski przez króla ukołysany, zezwolił na nieposzukiwanie napastnika synowca swego, – podczaszyca wezwano wieczorem do fórty. O. Spirydjon, który wypadkiem chodził, usłyszawszy że go wołano, a myśląc że to może sztuka nieprzyjaciół, co dowiedziawszy się o miejscu, chcą go tylko wywabić, zwrócił się do przybyłego i spytał:
– A kogo to żądacie moje dziecko?
Tem dzieckiem był niegdyś marszałek dworu i totumfacki podczaszyca, imci pan Frejer, do którego z rana zabiegł cavaliere, dając polecenie, żeby się do swego pana dostał.
Frejer z początku niechętnie się brał do tego, bo usunąwszy się przy rozbiciu z rachunkami, bardzo ślicznie spisanemi, nie miał potrzeby ratować Ordyńskiego, nie posądzając żeby jeszcze co w kieszeni jego do wyłowienia i obrachunku znajdować się mogło. Słysząc o stanie interesów podczaszyca, będąc świadkiem jak dom i sprzęty zabierano, myślał, że podczaszycowi caput będzie, jak mówił; jako bardzo porządny człowiek nie chciał się do nieporządnych chudopacholskich spraw mięszać. Cavaliere go dopiero przywiódł do pomiarkowania.
– Co ty sobie myślisz? – zawołał do niego po niemiecku – czy ty nie wiesz, że panowie są jak koty, które choćbyś zrzucił z największej wieży, zawsze padną na nogi i nic im się nie stanie? Pójdziesz do niego i oddasz mu kartkę moją, dodając ustnie, że sprawa z Rybińskim skończona, że nie ma się czego obawiać wyjść na świat; – powtóre, dasz mu list z Florencji donoszący o śmierci jego matki, a potrzecie dodasz, że jest pilniejszy nad wszystko interes… dla którego powinien spieszyć…
Frejer dobrze się namyśliwszy, wziął kartkę i list i wybrał się do kapucynów, a gdy O. Spirydjon zagadnął, chciał zaraz kartelusz podać, ale pismo z kieszeni znikło jak kamfora.
– Kogo to żądacie?
– Podczaszyca