Djabeł, tom czwarty. Józef Ignacy Kraszewski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Djabeł, tom czwarty - Józef Ignacy Kraszewski страница 4

Djabeł, tom czwarty - Józef Ignacy Kraszewski

Скачать книгу

na wdówkę miał projekta, pochwycił chętnie życzenie, wziął czapkę i laskę, podał jej rękę i powierzywszy Anusi straż domu, sam rzezko się zwijając wyszedł ze Szwęsią.

      Wiedziała ona któremi go drzwiami wprowadzić do swego domu, zawróciła się do tylnej bramy na ten cel przeznaczonej, otwierającemu dała znak jakiś niepostrzeżony i nie powiodła Kaspra do owego saloniku, w którym widzieliśmy ją rozmawiającą z podkomorzym, ale do izdebek na dole, przyzwoicie, skromnie ubranych i jakąś poczciwą a dostojną minę mających. Całą drogę grała swą rolę z taką naturalnością, łatwością i precyzją, że staremu i przez głowę szalbierstwo przejść nie mogło.

      I te dwa pokoiki! zdrajcy – jak grały poczciwe, spokojne życie! jak tu wszystko było w porządku, czysto, świeżo, wesoło i jasno. Kwiatki w okienku, łóżeczko wysłane wysoko a bielutkie gdyby śnieg! kluczyki na kołku, kanarek w klatce, dziewczyna prosta do usługi, mebliki stare i niewymyślne. Staremu się aż uśmiechało, gdy pomyślał że ta zacna wdówka może – może – może – starość jego uweseli. Nie widział w tem niepodobieństwa, a czuł się jeszcze na siłach zawrzeć dozgonne śluby. Tymczasem madame zaprosiła go na kawę, a nim ją podano (bardzo poprostu i po gospodarsku) zaczęła mu opowiadać o dawnym handlu, o dochodach jakie miała, o domu, o lokatorach i t. p.

      Stary potakiwał, rozczulał się, a że co chwila niby przypadkiem dowiadywał się dokładniej o domniemanej ilości talarów w kuferku spoczywających, o które wdowa bardzo się jakoś turbowała – stawał się co raz czulszy, młodniał, a tak mu się podgolony łeb zawrócił, że wyszedłszy po ucałowaniu rączek rzęsistem, palnął głową o fórtkę, co mu się w życiu nigdy nie przytrafiło.

      Ale co to może szał, kiedy w starem sercu obudzi się po niewczasie! Leciał do domu, żeby co prędzej w cztery oczy z bratem o tem pogadać i pochwalić się sperandą. Zastawszy go, nuż się rozpościerać szeroko! Pan Jan milczał, słuchał, ramionami ruszał, a że nie był świadkiem wszystkiego i Szwęsia nie wywarła nań wpływu, którym potrafiła obałamucić pana Kaspra – na zimno sądząc, domacał się w tem wszystkiem coś podejrzanego. Dodać potrzeba, że ożenienie brata, z którego spadek na Anusię miał iść kiedyś, jakoś go niemile drasnęło.

      Kasper widząc tę obojętność, a nawet znalazłszy niedowiarstwo, ofuknął się.

      – Co bo to panie Janie! myślisz się oponować i nie podzielasz moich nadziei? – rzekł nieukontentowany.

      – Ale to trochę waści panie Kasprze w głowie świta, coś tak nagle w godzinę już i znajomość i czułość i gotowość stanąć na kobiercu! licho wie co to takiego, a zapominasz żeś starszy odemnie i ze szpaka na łabędzia już kroisz.

      – Co to za szpak! co to za szpak! krzyknął Kasper uniesiony, ale kawaler! ale krzepki, a nie jednego młodzika zakasuję. A to mosanie wdowa ciepła, pieczone i warzone, grosz, kamieniczka i porządeczek! a co to za ład, a jaka w domu oszczędność! a kufereczek żebyś wasan widział! Pocałować go, tak gada o talarkach.

      – Ale nie jużby ona co młodszego sobie nie znalazła?

      – Terefere mosanie – to kobieta stateczna, pobożna, fiubździu w głowie nie ma, a nareszcie stara moja znajomość!

      – Ale cóż o niej nie wspominałeś nigdy?

      – Tak, terazem dopiero doskonale ją przypomniał, choć dobrze młodsza odemnie, bo taki niczego, wcale niczego, ale na żonę w sam raz! Powinno tak być mosanie – mąż wytrawny, jejmość hoża! I tak Bóg przykazał!

      Zatarł ręce, przeszedł się.

      – Oto by mnie los spotkał na starość! – rzekł – no!

      Anna, która weszła na pół rozmowy, rozśmiała się aż ze stryja.

      – Patrzcie no ją! i ten pusty dzieciak chichi ze mnie stroi! no? a czegoż się ty śmiejesz?

      – Ale bo stryjaszku, strasznie się po młodemu rwiesz do tego małżeństwa…

      – Bom młody mościapanno! – huknął Kasper nie zważając na ruszanie ramion brata – wiodło się życie skromne, uczciwe, młodość siedzi w kieszeni caluteńka, anim z niej tyle nie uronił! Dość tych śmiechów, a co wiem to wiem! i co ma się zrobić, to się zrobi.

      Ojciec i córka spojrzeli po sobie i umilkli. Nazajutrz rano, pan Kasper gdyby na fest wystrojony i odświeżony, drapnął summo mane jak sam mówił do kościoła, a tu w ławce na wczorejszem miejscu zastał już swoję znajomość modlącą się bardzo pobożnie i niezwracającą oczu na niego. Dopiero po nabożeństwie zeszli się u święconej wody, co p. Kasper wyrachował po młodemu i udało mu się zręcznie, bo ani czekał ani gonił, tak się z krokami wymierzył. Madame Szwęsia rozśmiała się w duchu z nowego kontusza i postawy odmłodzonej konkurenta. Wyszli tedy razem z kościoła, jednę mając do przebycia drogę.

      Mijali bramę Krakowską, pod którą jak zwykle śniadał sobie Orlandini; Włoch przypatrzył się dobrze przechodzącej kobiecie i znanemu sobie panu Kasprowi, zdziwił widząc ich razem i pokiwał głową.

      – O ho! – rzekł – Madame Szelmosia (nie lubił tej niegdyś swej współzawodnicy) coś już kluje – uczepiła się starego, nie bez kozery.

      I rozśmiał się Orlandini na całe gardło gdy go mijali, chcąc Szwęsię zmusić żeby się obejrzała, ale łotrzyca czując się poznaną przez nieprzyjaciela, nie odwróciła głowy i pospiesznie ciągnęła dalej ku dworkowi pana Kaspra.

      Jan teraz czekał powrotu brata, domyślając się a nuż go znów wdówka odwiedzi, rad był w oczy jej zajrzeć. Szwęsia jak wczoraj chcąc się powoli przybliżyć do Anny i oswoić ją z sobą, dała się na spoczynek zaprosić. W pochmurnej minie i najeżonym wąsie Sienińskiego domyśliła się coś nieprzyjaznego, więc trochę odłożywszy na potem pana Kaspra, który się musiał odchrząkiwaniem głośnem i otworzeniem tabakierki przypominać, starając uwagę zwrócić na siebie, wzięła się jejmość do ojca Anny i do niej.

      Rozpoczęła się rozmowa jakkolwiek chłodna, ale tak zręcznie prowadzona, że w pół godziny pan Jan został pokonany, a Anna nawet śmielej coraz i weselej spoglądała na skarbnikowiczowę! O! jak bo na to pracowała udając i poczciwą, i bojaźliwą, słabą istotę, której jedynym celem spokój, nabożeństwo, kawałek chleba na starość.

      Wyszła, a Jan z bratem zostawszy w sieni pokiwał głową.

      – No! no! – rzekł – istotnie ekstraordynaryjnie miła kobiecina, coś nawet zdaje się tak potulnego, poczciwego! ale to nie dla waści, młoda jeszcze, co się zowie młoda!

      – A waćpan mi ciągle tym szpakiem w oczy rzucasz!

      – To włóż-że perukę kiedyć to wadzi – odparł Jan – co oko widzi to gęba mówi! Nie dziw że ci wiek przypomnę, dobrze wiedząc kiedyś się urodził, anno jeszcze…

      – Po co te przypomnienia – przerwał Kasper – stary, no to stary, ale jary! i kwita! i kwita! Alem się jak wmość co drzemiesz ciągle nie wyżył i nie zszarzał. A wdówka! prawda – ut sic!

      Złożył cztery palce w kupkę i pocałował.

      – Co prawda to prawda – miła! nieszpetna kobiecina, a mówisz że i grosz

Скачать книгу