Rodzina Połanieckich. Генрик Сенкевич
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Rodzina Połanieckich - Генрик Сенкевич страница 3
– Siedzą w domu. Na obiad przyjeżdża pan Gątowski.
Tego Gątowskiego Połaniecki znał małym chłopcem. Za owych czasów przezywał go „niedźwiadkiem”, był to bowiem chłopak tłusty, niezgrabny i mrukliwy. Służący objaśnił, że ojciec pana Gątowskiego umarł od lat sześciu i młody sam gospodarzy w sąsiednim Jałbrzykowie.
– I przyjeżdża tu co niedziela? – spytał Połaniecki.
– Czasem i w powszedni dzień wieczorem.
– Konkurent! – pomyślał Połaniecki.
Po chwili spytał:
– Starszy pan wstał już?
– Musiał pan dzwonić, bo Józef poszedł do pana.
– Jaki Józef?
– Kamerdyner.
– A ty czem jesteś?
– Ja jemu do pomocy.
– Idź-że się spytać, kiedy można będzie widzieć się z panem.
Chłopak wyszedł i po chwili wrócił.
– Starszy pan kazał powiedzieć, że jak się ubierze, to poprosi.
– Dobrze.
Chłopak wyszedł; Połaniecki został sam i czekał, a raczej nudził się dość długo. Wreszcie zaczęło mu braknąć cierpliwości i chciał już wyjść do ogrodu, gdy ów Józef przyszedł mu oznajmić, że starszy pan prosi.
I przez sień poprowadził go do pokoju, leżącego z drugiej strony domu. Połaniecki wszedł i w pierwszej minucie nie poznał pana Pławickiego. Pamiętał go mężczyzną w sile wieku i nader pięknym, obecnie stał przed nim człowiek stary, z twarzą pomarszczoną, jak pieczone jabłko, której małe, uczernione wąsiki próżno usiłowały nadać pozór młodości. Tak one, jak również czarna, zaczesana z boku czupryna, oznaczały tylko niewygasłe dotąd pretensye.
Lecz pan Pławicki otworzył ramiona:
– Stach! Jak się masz, drogi chłopcze! Chodź tu!
I, wskazawszy na swą białą kamizelkę, objął głowę Połanieckiego i przycisnął ją do piersi, która poruszała się szybkim oddechem.
Uścisk trwał przez czas długi, a nawet dla Połanieckiego mocno za długi; wreszcie pan Pławicki rzekł:
– Niechże ci się przypatrzę. Wykapana Anna, wykapana Anna! Moja biedna, kochana Anna!
I pan Pławicki zaszlochał, następnie otarł serdecznym palcem prawą powiekę, na której zresztą nie było łzy – i powtórzył:
– Wykapana Anna!… Twoja matka była zawsze dla mnie najlepszą i najżyczliwszą krewną.
Połaniecki stał przed nim zmieszany, oraz nieco odurzony i przyjęciem, jakiego się nie spodziewał, i zapachem fiksatuaru, pudru i różnych perfum, któremi pachniały twarz, wąsy i kamizelka pana Pławickiego.
– Jak się wujaszek ma? – spytał wreszcie, sądząc, że ten tytuł, jaki zresztą dawał w latach dziecinnych panu Pławickiemu, będzie najlepiej odpowiadał uroczystemu nastrojowi przyjęcia.
– Jak się mam? – powtórzył pan Pławicki – nie długo mi już! nie długo! Ale właśnie dlatego witam cię tem serdeczniej w moim domu… po ojcowsku!… I jeśli błogosławieństwo człowieka, stojącego nad grobem, a zarazem najstarszego członka rodziny, ma w twoich oczach jaką cenę, to ci je daję.
I, chwyciwszy powtórnie za głowę Połanieckiego, ucałował ją i przeżegnał. Młody człowiek zmieszał się jeszcze bardziej i na twarzy jego odbił się przymus. Matka jego była krewną i przyjaciółką pierwszej żony pana Pławickiego. Z nim samym nie łączyły jej nigdy, o ile pamiętał, serdeczniejsze stosunki, więc ta uroczystość przyjęcia, do której jednak mimowoli musiał się dostrajać, była mu ogromnie przykra. Sam Połaniecki nie miał najmniejszych uczuć rodzinnych dla pana Pławickiego, więc myślał w duchu: „Ta małpa błogosławi mnie, zamiast gadać o pieniądzach” – i chwyciła go pewna złość, która mogła mu być pomocną do postawienia jasno rzeczy. Tymczasem pan Pławicki rzekł:
– Siadaj teraz, drogi chłopcze, i bądź, jak u siebie.
Połaniecki siadł i zaczął mówić:
– Kochany wuju, bardzo mi jest przyjemnie wuja odwiedzić; byłbym to pewnie zrobił, nawet nie mając interesu, ale wuj wie, że przyjechałem także w tej sprawie, którą moja matka…
Tu pan Pławicki położył mu nagle rękę na kolanie:
– A kawę piłeś? – spytał.
– Piłem – odpowiedział zbity z tropu Połaniecki.
– Bo to Marynia rano wyjeżdża do kościoła. Przepraszam cię także, żem ci nie odstąpił mego pokoju, ale ja, stary, przyzwyczaiłem się tu spać. To moje gniazdo…
To rzekłszy, okrągłym ruchem ręki wskazał na pokój.
Połaniecki powiódł mimowoli oczyma za ruchem ręki. Niegdyś ten pokój był dla niego ustawiczną pokusą, wisiała w nim bowiem broń pana Pławickiego. Od dawnych czasów zmieniło się w nim tylko obicie, które teraz było różowe, przedstawiające w nieskończonej ilości kwadratów młode pasterki, ubrane à la Watteau i łowiące ryby na wędkę. W oknie stała tualeta, biało nakryta, z lustrem w srebrnych ramach, zastawiona mnóstwem słoików, pudełek, flaszeczek, szczotek, grzebieni, pilniczków do paznokci i t. d. Obok, w kącie, fajczarnia – z bursztynowemi głowami cybuchów; na ścianie, nad kanapką, dzicza głowa, pod nią dwie dubeltówki, torba, trąbki, i wogóle przybory myśliwskie; w głębi stół z papierami, dębowe półeczki z pewną ilością książek, wszędy pełno gratów, mniej więcej potrzebnych i ładnych, zwiastujących jednak, że mieszkaniec tego pokoju jest osią, naokoło której obraca się wszystko w domu, i że sam o siebie dba wielce. Jednem słowem, był to pokój starego kawalera i egoisty, pełnego drobiazgowej troskliwości o swą wygodę i pełnego pretensyi. Połaniecki nie potrzebował też wiele domyślności, by odgadnąć, że pan Pławicki za nic i dla nikogo nie odstąpiłby swego pokoju.
Lecz gościnny gospodarz pytał dalej:
– Było ci tam dosyć wygodnie? Jak spędziłeś noc?
– Dziękuję; doskonale: wstałem późno.
– Z tydzień jaki przecie u mnie zabawisz.
Połaniecki, który był bardzo żywy, podskoczył na krześle.
– Chyba wuj wie, że ja mam interesa w Warszawie i wspólnika, który sam jeden pilnuje teraz całej roboty. Dlatego muszę wyjechać jak najwcześniej i pragnąłbym dziś jeszcze załatwić sprawę, dla której przyjechałem.
Na to pan Pławicki odezwał się z pewną serdeczną powagą:
– Nie, mój chłopcze. Dziś jest niedziela, a