Rodzina Połanieckich. Генрик Сенкевич
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Rodzina Połanieckich - Генрик Сенкевич страница 6
To ostatnie odkrycie usposobiło go dość niecierpliwie, albowiem pragnął wrócić jak najprędzej do Krzemienia, by dalej obserwować kobiety na tym okazie, który w Krzemieniu mieszkał. Jakoż msza skończyła się niebawem, pan Pławicki wyszedł zaraz po przeżegnaniu, miał bowiem jeszcze przed sobą dwa obowiązki: pierwszy, pomodlenia się na grobach obu żon, które leżały pod kościołem, drugi – odprowadzenia pani Jamiszowej do powozu; że zaś żadnego nie chciał opuścić, więc musiał się liczyć z czasem. Połaniecki wyszedł z nim razem, i wkrótce znaleźli się przed płytami kamiennemi, wprawionemi tuż obok siebie w ścianę kościelną. Pan Pławicki klęknął i modlił się przez chwilę w skupieniu, potem, wstawszy, obtarł łzy, które naprawdę zawisły mu na rzęsach, a wreszcie, wziąwszy Połanieckiego pod ramię, rzekł:
– Tak! straciłem obie – i żyć muszę.
Tymczasem przed kościelnemi drzwiami ukazała się pani Jamiszowa w towarzystwie męża, tych dwóch sąsiadów, którzy ją obmawiali przede mszą i młodego pana Gątowskiego. Na jej widok pan Pławicki pochylił się do ucha Połanieckiego i rzekł:
– Jak będzie wsiadała do powozu, uważ, jaką ma jeszcze nogę.
Po chwili złączyli się obaj z towarzystwem; rozpoczęły się ukłony i powitania. Pan Pławicki przedstawił Połanieckiego, potem, zwracając się do pani Jamiszowej, dodał z uśmiechem człowieka, przekonanego, że mówi coś, na co nie byle ktoby się zdobył:
– Mój krewny, który przyjechał wujaszka uścisnąć i… przycisnąć…
– Pozwalamy tylko na pierwsze, inaczej będzie z nami sprawa – odrzekła dama.
– Ale Krzemień, to twarda rzecz – mówił dalej Pławicki – połamie sobie na nim zęby, choć młody.
Pani Jamiszowa przymknęła oczy.
– Ta łatwość – rzekła – z jaką pan temi iskrami sypie… c'est inoui! Jak dziś zdrowie pana?
– W tej chwili czuję się zdrów i młody.
– A Marynia?
– Była na rannej mszy. Czekamy państwa o piątej. Moja mała gosposia łamie sobie tam główkę nad podwieczorkiem. Śliczny dzień…
– Więc przyjedziemy, jeśli moja newralgia mi pozwoli… i jeśli pan mąż pozwoli.
– Sąsiedzie? jakże? – spytał pan Pławicki.
– Zawsze chętnie, owszem! – odpowiedział zgnębionym głosem sąsiad.
– Zatem, au revoir!
– Au revoir! odpowiedziała pani.
I, zwróciwszy się do Połanieckiego, wyciągnęła do niego rękę:
– Miło mi było poznać pana.
Pan Pławicki podał jej ramię i odprowadził do powoziku. Dwaj sąsiedzi odjechali również, Połaniecki został przez chwilę sam z panem Gątowskim, który przypatrywał mu się dość niechętnie. Połaniecki pamiętał go niezgrabnym chłopakiem, teraz zaś z „niedźwiadka” wyrósł mężczyzna duży i może przyciężki w ruchach, ale raczej przystojny, z bardzo pięknym, jasnym wąsem. Połaniecki nie zaczynał z nim rozmowy, czekając, aż tamten pierwszy się odezwie, lecz ów, zasadziwszy ręce w kieszenie, milczał uparcie.
– Dawne maniery mu zostały – pomyślał Połaniecki.
I z kolei uczuł także niechęć do tego mruka.
Tymczasem pan Pławicki, wróciwszy od powozu Jamiszów, spytał naprzód Połanieckiego: „Uważałeś”? – a potem rzekł:
– No, Gątosiu, pojedziesz swoją bryczką, bo w koczu tylko dwa miejsca.
– Pojadę bryką, bo wiozę psa dla panny Maryi – odpowiedział młody człowiek.
I, skłoniwszy się, odszedł. Po chwili Pławicki i Połaniecki znaleźli się na drodze do Krzemienia.
– Ten Gątowski, to też podobno jakiś powinowaty wuja? – spytał Połaniecki.
– Dziewiąta woda po kisielu. Oni bardzo podupadli. Ten, Adolf, ma jeden folwarczek i pustki w kieszeni.
– Ale w sercu pewnie nie pustki?
Pan Pławicki wydął usta:
– Tem gorzej dla niego, jeśli mu się coś marzy. Może on i dobry człowiek, ale symplak. Ani to wychowania, ani wykształcenia, ani majątku. Marynia lubi go – raczej: znosi.
– A, znosi?
– Widzisz, jest tak: ja poświęcam się dla niej i siedzę na wsi, ona poświęca się dla mnie i siedzi na wsi. Tu są pustki; pani Jamiszowa jest znacznie od niej starsza, młodzieży wogóle niema, życie nudne, ale co robić? Pamiętaj, mój chłopcze, że życie to szereg poświęceń. Trzeba tę zasadę nosić w sercu i w głowie. Zwłaszcza ci, co należą do uczciwych i trochę widniejszych rodzin, nie powinni o niej zapominać. A Gątowski bywa zawsze u nas w niedzielę na obiedzie – i dziś, jak słyszałeś, wiezie psa.
Umilkli i jechali wolniej po piasku. Sroki przelatywały teraz przed nimi z brzozy na brzozę w stronę Krzemienia. Za powozikiem jechał na bryczce pan Gątowski, który, rozmyślając o Połanieckim, mówił sobie:
– Jeśli przyjechał ich gnębić, jako wierzyciel, nadkręcę mu karku, jeśli jako konkurent – nadkręcę mu też.
Z dziecinnych lat miał on nieprzyjazne dla Połanieckiego uczucia. Niegdyś spotykali się oni czasem i wówczas Połaniecki go wyśmiewał, albo, jako starszy o parę lat, nawet bijał.
Wreszcie przyjechali i w pół godziny później znaleźli się wszyscy wraz z panną Marynią w jadalnym pokoju przy stole. Młody psiak, przywieziony przez Gątowskiego, korzystając z przywileju gościa, kręcił się pod stołem, a czasem wspinał się na kolana obecnych z wielkiem zaufaniem i radością, objawianą za pomocą kiwania ogonem.
– To jest Gordon, ceter – mówił Gątowski – on jest jeszcze głupi, ale to mądre psy i przywiązują się okrutnie.
– Śliczny jest i bardzom panu wdzięczna – odpowiedziała panna Pławicka, patrząc na lśniąco-czarną szerść i żółte piętna nad oczyma psa.
– Zanadto przyjemny – dodał pan Pławicki, pokrywając kolana serwetą.
– Do pola też takie lepsze od zwyczajnych ceterów.