Rodzina Połanieckich. Генрик Сенкевич
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Rodzina Połanieckich - Генрик Сенкевич страница 7
– To źle, mój chłopcze. Młody człowiek powinien mieć i utrzymywać dobre stosunki towarzyskie, zwłaszcza, gdy ma do nich prawo. Kto się potrzebuje piąć, to co innego, ale ty, jako Połaniecki, możesz wszędzie bywać. Ja ci to powiadam. Z Marynią wiecznie mam te same historye. Dwa lata temu, gdy skończyła ośmnaście lat, zawiozłem ją w zimie do Warszawy. Rozumiesz, że tego się darmo nie robi i że to wymagało pewnych ofiar z mojej strony. No i cóż? Siedziała po całych dniach u pani Emilii i czytawały książki. Dzikus mi się urodził i dzikus pozostanie: możecie sobie podać ręce.
– Podajmy sobie ręce! – zawołał wesoło Połaniecki.
A ona odrzekła, śmiejąc się:
– Kiedy, sumiennie, nie mogę, bo to niezupełnie tak było: czytywałam książki z Emilką, prawda, ale bywaliśmy z papą dużo i wytańczyłam się na całe życie.
– Niech się pani nie zarzeka.
– Nie! ja się nie zarzekam, tylko nie tęsknię.
– To widocznie nie wywiozła pani wspomnień.
– Widocznie. Została mi tylko pamięć, ale to jest co innego.
– Tego ja, pani, nie rozumiem.
– Bo pamięć, to jest skład, w którym leży przeszłość, a wspomnienie ma miejsce wówczas, gdy się do tego składu wchodzi, żeby coś wydobyć.
Tu panna Marynia przestraszyła się nieco własną odwagą, z jaką zapuściła się w filozoficzny wywód nad różnicą pamięci i wspomnień, skutkiem czego zaczerwieniła się dość mocno; Połaniecki zaś pomyślał:
– I niegłupia, i śliczna.
Głośno zaś rzekł:
– Mnie to do głowy nie przyszło, a to takie łatwe.
I objął ją oczyma, pełnemi sympatyi. Była rzeczywiście bardzo ładna, bo uśmiechnięta, nieco zmieszana pochwałą, a zarazem i uradowana nią szczerze. Zarumieniła się jeszcze więcej, gdy śmiały młody człowiek rzekł:
– Jutro, przed wyjazdem, poproszę o miejsce… choć w składzie.
Ale on mówił to tak wesoło, że nie można się było na niego gniewać, i że panna Marynia odpowiedziała mu nie bez pewnej kokieteryi:
– Dobrze, ale i ja wzajemnie…
– W takim razie musiałbym schodzić do składu tak często, że wolę od razu w nim zamieszkać.
To wydało się pannie Pławickiej nieco za śmiałe na tak krótką znajomość, ale tymczasem pan Pławicki ozwał się:
– Podoba mi się Połaniecki. Wolę go od Gątosia, który siedzi, jak mruk.
– Bo ja umiem mówić tylko o tem, co się da wziąć w rękę – odpowiedział z pewnym smutkiem młody człowiek.
– To weź w rękę widelec – i jedz.
Połaniecki uśmiechnął się, panna Marynia nie, gdyż żal jej się zrobiło Gątowskiego, skutkiem czego skierowała rozmowę na rzeczy, które dadzą się wziąć w rękę.
– Albo kokietka, albo ma dobre serce – pomyślał znów Połaniecki.
Lecz pan Pławicki, który widocznie przypomniał sobie ostatni pobyt zimowy w Warszawie, spytał:
– Powiedz mi Stachu, ty znasz Bukackiego?
– Jakże. To przecie mój bliższy krewny, niż wuja.
– My z całym światem jesteśmy krewni – literalnie z całym światem. Bukacki, to był najgorliwszy tancerz Maryni. Obtańcowywał ją na wszystkich wieczorach.
Połaniecki zaczął się znowu śmiać.
– I za całą nagrodę poszedł do składu, w kurz. No, ale tego przynajmniej odkurzać nie trzeba, bo taki koło siebie staranny, jak np. wujaszek. To największy elegant w Warszawie. Co on porabia? Administruje świeżem powietrzem, to się znaczy, że jak pogoda, wychodzi lub wyjeżdża na spacer. Przytem jest oryginał, który ma jakieś szczególne zakomórki w głowie. Ten człowiek podpatruje takie rozmaite rzeczy, któremi nikt innyby się nie zajmował. Kiedyś, po jego powrocie z Wenecyi, spotykam go i pytam, co tam widział, a on mi odpowiada: „Widziałem na Riva degli Schiavoni, jak raz płynęło pół skorupki od jajka i pół cytryny: stykały się, potrącały, oddalały, zbliżały, wreszcie – paf! pół cytryny wpadło w pół jajka i popłynęły razem. Patrz, co to znaczy harmonia!” Oto, czem zajmuje się Bukacki, choć dużo umie i np. na sztuce zna się dobrze.
– A mówią o nim, że bardzo zdolny?
– Może, ale do niczego. Zjada chleb – i na tem koniec. Żeby przynajmniej był przytem wesoły, ale on jest w gruncie rzeczy melancholik. Zapomniałem powiedzieć: i kocha się w pani Emilii.
– Emilka dużo przyjmuje? – spytała panna Marynia.
– Nie. Bywam ja, Waskowski, bywa Bukacki, no i jeszcze Maszko, adwokat, ten, co to kupuje i sprzedaje majątki ziemskie.
– Ona pewnie i nie bardzo może przyjmować, bo dużo czasu musi poświęcać Litce.
– Biedactwo drogie – rzekł Połaniecki – Pan Bógby dał, żeby jej przynajmniej pomógł ten Reichenhall!
I wesoła twarz jego pokryła się w jednej chwili prawdziwym smutkiem. Teraz panna Marynia spojrzała na niego oczyma, pełnemi sympatyi – i z kolei pomyślała po raz drugi:
– On jednak musi być naprawdę dobry.
A pan Pławicki zaczął mówić, jakby sam do siebie:
– Maszko, Maszko… Ten także kręcił się koło Maryni. Ale ona go nie lubiła. Co do majątków, ceny teraz takie, że pożal się Boże.
– Właśnie Maszko twierdzi, że w tych warunkach dobrze jest kupować.
Tymczasem obiad się skończył i przeszli do salonu na kawę, podczas której pan Pławicki dworował sobie z pana Gątowskiego, co zwykł był czynić w chwilach dobrego humoru i co młody człowiek znosił cierpliwie ze względu na pannę Marynię, ale z miną, która zdawała się mówić: „Ej, żeby nie ona, wytrząsłbym z ciebie wszystkie kości!” Po kawie panna Marynia siadła do fortepianu, podczas gdy ojciec kładł pasyansa. Grała nieszczególnie, ale jej jasne i spokojne czoło ładnie rysowało się nad pulpitem. Koło piątej pan Pławicki spojrzał na zegarek i rzekł:
– Jamiszowie nie przyjeżdżają.
– Przyjadą jeszcze – odpowiedziała Marynia.
Ale on od tej pory ciągle spoglądał na zegarek i co chwila ogłaszał nowinę, że Jamiszowie nie przyjeżdżają. Nakoniec koło szóstej rzekł grobowym głosem:
– Musiało