Rodzina Połanieckich. Генрик Сенкевич
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Rodzina Połanieckich - Генрик Сенкевич страница 4
– Nie. Palę tylko papierosy.
– Wierzaj mi, że źle robisz. Ale mam dla gości i papierosy.
Dalszą rozmowę przerwał turkot powozu przed gankiem.
– To Marynia przyjechała z rannej mszy – rzekł pan Pławicki.
Połaniecki, spojrzawszy w okno, dojrzał różową panienkę w słomianym kapeluszu, wysiadającą z powoziku.
– Poznałeś Marynię? – spytał pan Pławicki.
– Miałem przyjemność – wczoraj.
– Drogie dziecko. Nie potrzebuję ci mówić, że żyję tylko dla niej…
W tej chwili uchyliły się drzwi i młody głos spytał:
– Można?
– Można, można: jest tu Stach! – odpowiedział pan Pławicki.
Marynia weszła szybko z kapeluszem, przewieszonym na wstążkach przez ramię, i uściskawszy ojca, podała rękę Połanieckiemu. W różowej, perkalowej sukni wyglądała nadzwyczaj zgrabna i ładna. Było coś w niej z nastroju niedzielnego, a przytem z rzeźwości poranku, który był pogodny i jasny. Włosy miała nieco roztargane przez kapelusz, policzki zarumienione – młodość biła od niej. Połanieckiemu wydała się dziś i weselsza, i ładniejsza, niż była wczoraj.
– Suma będzie dziś trochę później – rzekła do ojca – bo kanonik zaraz po rannej mszy pojechał do młyna dysponować Siatkowską. Ona bardzo źle. Ma papa jeszcze z pół godziny czasu.
– Dobrze – odrzekł Pławicki – przez ten czas poznacie się bliżej ze Stachem Połanieckim. Mówię ci, wykapana Anna! Ale tyś jej nigdy nie widziała. Pamiętaj też Maryniu, że on jutro, jeśli zechce, będzie naszym wierzycielem, ale dziś, to tylko krewny i gość.
– Dobrze – odpowiedziała panna – będziem mieli wesołą niedzielę.
– Pani tak późno poszła spać wczoraj – rzekł Połaniecki – a dziś była na rannej mszy.
A ona odrzekła wesoło:
– Na rannej mszy bywam ja i kucharz, żebyśmy mieli czas potem pomyśleć o obiedzie.
– Zapomniałem wczoraj powiedzieć – rzekł Połaniecki – że przywożę pani ukłony od pani Emilii Chwastowskiej.
– Nie widziałam Emilki już półtora roku, ale pisujemy do siebie dość często. Ona ma wyjechać do Reichenhall, dla swojej małej.
– Była na wyjezdnem.
– A mała jak się ma?
– Na swoje dwanaście lat wyrosła nad miarę i bardzo anemiczna. Nie zdaje się, żeby była bardzo zdrowa.
– Pan często bywa u Emilki?
– Dosyć. To prawie jedyna moja znajomość w Warszawie. I przytem bardzo lubię panią Emilię.
– Powiedz mi, mój chłopcze – spytał pan Pławicki, biorąc ze stołu parę świeżych rękawiczek i wkładając je do kieszeni na piersiach – czem ty się właściwie zajmujesz w Warszawie?
– Ja jestem tem, co nazywają „aferzysta”. Mam dom komisowo-handlowy na spółkę z niejakim Bigielem. Spekuluję na zbożu, na cukrze, czasem na lasach i na czem się da.
– Bo ja słyszałem, że ty jesteś inżynier?
– Jestem technik. Ale nie mogłem po powrocie znaleźć zajęcia przy żadnej fabryce i puściłem się na handel, tem bardziej, że miałem i o tem jakie takie pojęcie i że we współce byłem już od lat czterech, choć interesa prowadził sam Bigiel. Ale właściwym moim zawodem jest farbiarstwo.
– Jak powiadasz? – spytał pan Pławicki.
– Farbiarstwo.
– Teraz takie czasy, że trzeba się do wszystkiego brać – rzekł z godnością pan Pławicki. – Nie ja ci to będę brał za złe. Byle zachować dawne uczciwe tradycye rodzinne – żadne zajęcie nie hańbi człowieka.
A Połaniecki, któremu na widok panny powrócił dobry humor i którego rozbawiła nagle grandezza pana Pławickiego, pokazał swoje zdrowe zęby w uśmiechu i odpowiedział:
– To chwała Bogu.
Panna Marynia uśmiechnęła się również i rzekła:
– Emilka, która także pana bardzo lubi, pisała mi kiedyś, że pan doskonale prowadzi swoje interesa.
– Bo tu tylko z żydami trudno, a zresztą konkurencya łatwa. Ale i z żydami, byle nie wydawać manifestów antysemickich i spokojnie swoje robić, można trafić też do ładu. Co do pani Emilii jednak, ona się tyle zna na interesach, ile jej mała Litka.
– Tak, ona nigdy nie była praktyczna. Żeby nie brat męża, pan Teofil Chwastowski, byłaby straciła cały majątek. Ale pan Teofil bardzo Litkę kocha.
– Kto Litki nie kocha? Ja pierwszy przepadam za nią. To takie dziwne dziecko i takie kochane. Mówię pani, że mam do niej zupełną słabość.
A panna Marynia spojrzała uważniej na jego szczerą, żywą twarz i pomyślała:
– Musi być trochę raptus, ale ma dobre serce.
Pan Pławicki zauważył tymczasem, że czas na sumę i począł się żegnać z panną Marynią tak, jakby wyjeżdżał w kilkumiesięczną podróż, następnie uczynił jej na głowie znak krzyża i wziął kapelusz. Panienka uścisnęła rękę Połanieckiego żywiej, niż przy porannem powitaniu, ten zaś, siadając do powoziku, powtarzał sobie w duchu:
– O, mocno ładna! mocno sympatyczna!…
Za aleją, którą Połaniecki przyjechał dnia wczorajszego, powozik wytoczył się na drogę, gdzieniegdzie tylko wysadzoną staremi i popróchniałemi brzozami, stojącemi w nierównych odstępach. Po jednej stronie ciągnęło się pole kartoflane, po drugiej jeden ogromny łan żyta, z ociężałymi już i pochylonymi kłosami, który zdawał się spać w spokojnem powietrzu i w pełnem świetle słonecznem. Między brzozami przelatywały przed powozem sroki i dudki. W dali widać było, idące ścieżkami przez płową toń zbóż i zanurzone w niej po pachy, dziewki wiejskie, w czerwonych chustkach na głowie, podobne do kwitnących maków.
– Dobre żyto – rzekł Połaniecki.
– Niezłe. Robi się, co w ludzkich siłach, a co Bóg da, to da. Jesteś młody, mój drogi, więc dam ci jedną przestrogę, która ci się w przyszłości przyda. Zrób zawsze, co do ciebie należy, a resztę zdaj na Pana Boga. On najlepiej wie, czego nam potrzeba. Urodzaj tego roku będzie dobry – i wiedziałem to z góry, bo jak mnie ma Bóg czem dotknąć, to mi zsyła znak.
– Co takiego? – spytał ze zdziwieniem Połaniecki.
– Za