Dzieci ulicy. Janusz Korczak
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Dzieci ulicy - Janusz Korczak страница 2
– Ruszaj, skądeś przyszedł.
Walka była nierówna. Antek był silniejszy:
– Poczekaj, jak będę z Wickiem, to pomówimy dziś jeszcze.
– Oj! oj! boję się Wicka tyle, co i ciebie.
– Zobaczymy.
– Ano.
– Pies szczeka, wiatr wieje.
Antek przyskoczył do przeciwnika z zaciśniętymi pięściami.
– Słuchaj, powiedz no jeszcze co.
– A powiem.
Rozległ się odgłos uderzenia.
Do walczących zbliżyła się Mańka.
– Antoś, przestań już – prosiła.
– Wynoś się, o! – rzekł zirytowany Antek.
– Patrzcie, jak się o niego boi. Narzeczona! – szydził pokonany zapaśnik.
Antek puścił się za nim w pogoń, lecz chłopiec uciekł.
Środkiem Alej płynęły powozy, dorożki; trotuarami sunęły tłumy. Piękne stroje tworzyły barwny dywan utkany z kosztownych tkanin.
– Proszę jaśnie pana, niech pan kupi bukiecik. W domu matka chora, ojciec, sześcioro dzieci małych.
Pan w palcie z podniesionym kołnierzem, w ciemnych binoklach, usiadł na ławce, patrzał on na cały przebieg walki spokojnie i ciekawie.
Antoś zauważył go i zbliżył się z uśmiechem.
– Niech pan, proszę łaski pana, kupi bukiet.
– Ile kosztuje?
– Co łaska, proszę pana.
– A co ja będę robił z kwiatami?
– Podaruje pan ładnej panience. Niech pan kupi. Chcę zarobić na chleb i na lekarstwo dla ojca. Matka mnie wysłała.
– Ty prawdę mówisz czy kłamiesz? – oczy nieznajomego głęboko zatopiły się w oczach Antka.
– Prawdę, proszę pana – odpowiedział, patrząc śmiało.
– Słuchaj, jeżeli powiesz mi prawdę całą, to ci dam rubla.
– Ja prawdę mówię, proszę pana.
Niebieskie oczy Antka ciekawie obejmowały postać nieznajomego. Przybrał pokorną postawę.
– Masz rodziców?
– Mam matkę chorą, proszę pana, ojciec umarł.
– Jak dawno?
– Przed miesiącem, proszę pana.
– Mówiłeś przed chwilą, że ojciec jest chory.
– To ojczym, proszę pana.
– Więc matka już za mąż wyszła?
– A cóż miała robić, proszę pana? Zostało nas siedmioro, toby nie poradziła!
– Ojciec w szpitalu jest?
– Tak, proszę pana.
– Więc po co żebrzesz na lekarstwo? W szpitalu dają lekarstwa.
– Dla siostry, proszę pana.
– Mówiłeś, że dla ojca musisz kupić lekarstwo?
– Nie, proszę pana, dla siostry. Ojciec w szpitalu.
– W którym szpitalu?
– U Dzieciątka Jezus, proszę pana.
– Mańka jest twoją siostrą?
– Jaka Mańka?
– Ta, która sprzedaje tam kwiaty.
– Nie, to nie siostra.
– A co ona za jedna?
– Jej rodzice… Ona jest… My mieszkamy w jednym domu.
– A czym jest jej ojciec?
– Ona nie ma ojca.
– A matkę ma?
– Ma albo nie ma.
– Co to znaczy?
– E, pijaczka, po całych dniach nie ma jej w domu. I chora.
– Prawdę mówisz?
– A co miałbym kłamać?
– A gdzie ty mieszkasz?
– Na Szulcu.
– Pod którym numerem?
– Pod piętnastym.
– Jutro będę u was.
– Kiedy ja, proszę pana, mam kupić lekarstwo.
– To chodź ze mną, zaprowadź mnie teraz.
– E, teraz nie mogę.
– Kłamałeś?
– Ano, kłamałem.
– I nie powiesz mi prawdy?
– A nie.
– Dlaczego?
– Bo nie.
Antoś oddalił się rozgniewany.
– Coś z nim mówił? – pyta go Mańka.
– E, trajlował4 tam.
– A co mówił?
– Pytał się o mnie i o ciebie.
– A co on chciał?
– Choroba go wie. Chodź stąd, bo się jeszcze będzie czepiał.
Wieczór zapadał. Aleje powoli pustoszały. Rodziny z dziećmi powracały gromadnie do domu, powozy rozprysły się. Chłodny wieczór jesienny rozpędził ostatki spacerujących. Niebo się zachmurzyło, powiał wiatr silny. Liście z głuchym szelestem opadały z drzew na ziemię.
Mali roznosiciele kwiatów, drżąc z chłodu, tym natarczywiej ofiarowywali swój towar.
Czasem
4