Dzieci ulicy. Janusz Korczak
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Dzieci ulicy - Janusz Korczak страница 6
– To my nie pojedziemy.
– To ja każę aresztować was. Widziałem waszą walkę na noże.
– Nieprawda, ja nie miałem noża – zaprzeczył żywo Antek.
– Widziałem. A teraz idźcie się naradzić. Ze mną albo do więzienia.
Wśród towarzyszy Antka niejeden już „doił kozę”9; dumni byli z tego chłopcy, opowiadali o tym. Była to arystokracja wśród chłopców. Ale Antek… jeszcze bał się murów więziennych i krat żelaznych.
Nieznajomy zamknął drzwi za dziećmi.
– Wiesz Mańka, jeść mi się chce – zaczął Antek, nadrabiając miną.
– I mnie też – rzekła Mańka.
– Niech nam da coś jeść.
– Przecież mu nie powiesz?
– Dlaczego nie? A co mi zrobi? Jak miał pieniądze na kupienie nas, to niech teraz źreć daje.
– Antoś, nie rób tego.
– A właśnie, że zrobię.
I Antek, nie bardzo wiedząc, co robi, otworzył drzwi i rzekł:
– Proszę pana, nam się chce jeść.
– W mojej torbie podróżnej jest jedzenie, leży na kanapie – odpowiedział spokojnie gospodarz.
– No, Mańka, wsuwajmy. Patrz, Mańka, fajne10 jedzenie. O, kiełbasa, o, chleb. No, wcinaj.
Zaczęli jeść. Antek pierwszy napakował sobie pełne usta.
– Więc, widzisz, ja sobie myślę tak: bogaty to on jest. Grosze ma. Krzywdy sobie zrobić nie damy. Co szkodzi spróbować. Może się uda. Albo drapniemy do domu, albo gdzie indziej. Wszędzie sobie zarobimy przecież. Co? Jeszcze lepiej będzie; co zarobimy, to będzie dla nas. A tu musimy starym oddać. Co?
– Ja nie wiem – odparła Mańka.
– Ty nic nie wiesz – żachnął się niecierpliwie Antek. – Widzisz, ci bogaci to mają, mówię ci, złote życie. Patrz, jakie łóżko, co? Pewnie i my będziemy mieli takie łóżka. Ja bym tam ciągle tylko leżał sobie i leżał… Bo ci bogaci to wstają, mówię ci, dopiero po obiedzie, albo jak. Co to szkodzi? Ale po co on fatrowi płacił, kiedy mógł sobie nazbierać tych bachorów nad Wisłą za darmo, co?
– Nie wiem.
– Głupia jesteś. Więc ja jadę. A ty?
– Ja także.
– Poczekaj, nie leć tylko. Czy ty umiesz włazić na dach albo na drzewo, albo przez okno wyskoczyć? Ja co innego.
W oczach Mańki zabłysły jakieś ponure światełka.
– Ja nie chcę wracać do domu – rzekła z mocą.
– Bo co?
– Bo nie chcę.
– A źle ci było?
– Źle.
– A czego ci brakowało?
Mańka nie odpowiadała.
– A jak ci będzie jeszcze gorzej?
– To się powieszę.
– A jakże.
– A Staśka się wieszała przecież.
– Staśka co innego. I odcięli ją przecież.
Wszedł lokaj z siwymi wąsami, zebrał rzeczy, powkładał do walizki, nie mówiąc ani słowa. Zebrał resztki jedzenia, włożył do torby podróżnej.
– Jedziemy – rzekł nieznajomy.
Wziął dzieci za ręce. Zeszli po tych samych schodach, po których weszli. Znów to samo lustro, chodniki, płomienie gazowe, znów lokaj z groźnym spojrzeniem.
W bramie czeka kareta.
Wsiedli. Zatrzaśnięto drzwiczki. Antek za żadne skarby nie przyznałby, że dreszcz strachu przebiegł jego członki. Chłopiec miał dopiero lat dwanaście. Co teraz będzie?
Przejechali szeroką ulicę, jasno oświetloną. Znów wjechali w ciemne ulice. Potem przejechali most żelazny. Złoty wąż latarni nadrzecznych odbijał się, kołysząc w falach rzeki. Miasto czarnymi konturami rysowało się na tle ciemnego nieba. Koła powozu tłukły mocno o żelazny bruk mostu.
Potem Praga, park po lewej stronie, niskie domy, place puste, jakieś zabudowania, skwer, ceglany dom fabryczny, parkany.
I oto wznosi się wielka budowla; z okien płyną strumienie światła. Dworzec kolei.
Wychodzą na peron. Milczący sługa śpieszy do kasy po bilety. Idą po kamiennym bruku dworca. W dal ciągną się szyny. A tu wagony. Siadają na wózku do przewożenia rzeczy. Pan w binoklach trzyma ich za ręce.
Antoś zapada w półsen. Widzi cyrk wielki, gmach więzienny, izbę szynkową, gdzie ojciec odbiera od niego pieniądze w ciągu dnia wyżebrane, widzi wielki hotel i poddasze, i swoje posłanie na tapczanie, widzi surowego portiera i stróża, który go bije, widzi milczącego starca, gromadki grających nad Wisłą w karty, sam gra w pasek11, a oto Saska Kępa; Wicek mu wygraża pięścią, jakaś pani w pluszowej rotundzie kupuje cały pęk kwiatów, daje mu rubla, Wicek rzuca się na niego, a on go nożem uderza. Wicek pada, robi się zbiegowisko i oto zjawia się żandarm w ciemnych binoklach, w palcie z podniesionym kołnierzem. Chwyta go wpół, rzuca do Wisły. Antek nie tonie, ale płynie, płynie, płynie…
Mańka nie spała. Jej wielkie czarne oczy błądziły po niebie, po gwiazdach. Nie myślała w tej chwili o niczym. Była zmęczona i śpiąca.
Antek drgnął. Jakiś huk głośny rozległ się tuż nad jego głową. Męczące widzenia prysły.
Pierwszy dzwonek.
Z sykiem zbliża się lokomotywa do sznura wagonów. Stuk, wagony uderzają wzajemnie, cofają się gwałtownie, świst lokomotywy, para bucha z komina. Zbliża się konduktor, obrzuca gromadkę zdziwionym wzrokiem: wytwornie odzianego pana z dwojgiem obdartych dzieci.
Co go to obchodzi? Dostał trzy ruble, więc daje osobny przedział.
– Proszę za mną.
Wchodzą do przedziału pierwszej klasy. Znów miękkie kanapy jak w hotelowym pokoju; siedzenia pokryte pluszem. Na podłodze cerata. Nad głowami siatki do rzeczy. W szklanych kloszach płonie równe światło, przez otwarte okienko wdziera się chłodne nocne powietrze. Na niebie lśnią gwiazdy.
Dzieciom
9
10
11