Dzieci ulicy. Janusz Korczak
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Dzieci ulicy - Janusz Korczak страница 4
– Czy jeden?
– Zdaje się, że jeden.
Dało się słyszeć otwieranie i we drzwiach z lampą w ręce stanął mężczyzna.
– Kto to?
– Ja – rzekł nieznajomy w palcie z podniesionym kołnierzem, w binoklach.
– Czego pan chce?
– Chcę wejść.
– Jakim prawem?
– Mam do pana interes.
– Ja w nocy nie załatwiam interesów.
I mężczyzna z lampą w lewej ręce począł się powoli przysuwać do nieznajomego. Nagle zatrzymał się, ujrzawszy wymierzoną w siebie lufę rewolweru.
Stał chwilę, drżąc wobec niebezpieczeństwa i patrząc ze strachem w oczy utkwione w niego jak dwa ostrza, spoza binokli.
– Coś pan za jeden? – wybąkał – ja pana nie znam.
– I nie masz pan potrzeby mnie znać. Czy mogę wejść do pokoju?
– Proszę.
Cała ta scena trwała zaledwie chwilę. Nieznajomy pewnym krokiem wszedł do izby. Duży pokój z nierównym sufitem, z małym oknem. Żelazne łóżko stało przy drzwiach; w łóżku leżała jakaś dziewczyna z młodą, ale zniszczoną twarzą, pokrytą gęstą warstwą jakiejś taniej farby.
– Ach! – krzyknęła, okrywając się kołdrą.
– Milczeć! – rzekł groźnie gospodarz mieszkania.
Postawił lampę na stole sosnowym, założył ręce na piersiach i zapytał krótko:
– Więc?
– Czy to pana dzieci?
– Co to pana obchodzi?
– Chcę wiedzieć!
– W jakim celu?
– Chcę od pana te dzieci kupić.
– One nie są do sprzedania.
– Ile pan żądasz?
– Chce pan je kupić?
– Mów pan, ile pan chcesz rubli za Antka i Mańkę?
Antek i Mańka stali nieporuszenie.
– Ile chcę? Po co panu te dzieci?
– Potrzebne mi są.
– Na co?
– Rozmowa nasza trwa zbyt długo.
Na zwiędłej twarzy opiekuna dzieci widać było jakąś walkę. Był nietrzeźwy i trudno mu było zebrać myśli.
– Ja mam z nich duży dochód – rzekł wymijająco.
– Więc policz pan więcej.
– Tysiąc rubli pan da?
– Za dwoje czy za jedno?
– Za… no tak, za jedno; rozumie się, że za jedno.
– Więc dwa tysiące rubli?
– Hm, Mańka nie jest moją córką, ale…
– Ale?
– Ale ja mogę pomówić z jej matką. Może się zgodzi.
– Kiedy pan pomówi?
– Jutro.
– Ja chcę rzecz załatwić od razu, teraz.
– Trzy tysiące pan da?
– Dam!
– Zaraz?
– W tej chwili. Pan ma papiery dzieci przy sobie?
– O, papiery w porządku.
Nieznajomy sięgnął do kieszeni.
– Panie, ja panu ufam.
W tej chwili przez drzwi wsunęła się ruda głowa Żyda.
– Czy?…
– Precz, wynoś się… Antek, patrz, żeby nie podsłuchiwał.
Dało się słyszeć szamotanie za drzwiami, przytłumione wymysły, wreszcie wszystko ucichło; Antek wrócił.
– Ufam panu – ciągnął nieznajomy – że pan mnie śledzić nie będzie, gdy wyjdę, że dzieci te będzie pan uważał z chwilą otrzymania pieniędzy za moją własność.
– O, masz pan na to słowo honoru – rzekł z teatralnym gestem pijak.
– Sto, dwieście, trzysta, czterysta, pięćset – liczył przybyły, układając nowe sturublówki.
Pijał brał je między palce, patrzał pod światło.
– Czy pan jest właścicielem cyrku?
– Może.
– O, to pan dobry interes robi.
– Ja nigdy złych nie robię.
– Napije się pan ze mną?
– Dziękuję.
– Gardzi pan?
– Tu jest całe trzy tysiące. Proszę o papiery.
– Proszę bardzo: metryki, świadectwa pochodzenia, nic więcej nie potrzeba.
– Za godzinę wyjeżdżam za granicę… Dzieci, idziemy.
– No, chłopcze, sprawuj się dobrze. Widzisz, ten pan bogaty, wyrób się, pamiętaj, a o ojcu nie zapominaj, jak ci będzie dobrze.
– Idziemy – powtórzył nieznajomy.
Antek i Mańka szli jak uśpieni. Ojciec sprowadził ich na sam dół aż do ulicy.
– No, Szmul, dawaj spirytusu.
– Niech no mi pan Andrzej powie, co on chciał? Po co on tych małych wziął?
– Ano, kupił ich.
– Jak to kupił?…
– Kupił, zapłacił 3000 rubli gotiu6. O, patrzaj, Żydzie.
– Co,
6