Dwie królowe. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Dwie królowe - Józef Ignacy Kraszewski страница 15
Maryna podbiegła ku drugiemu wnijściu, uchyliła drzwi, i w nich ukazał się słusznego wzrostu mnich w czarnych sukniach zakonników św. Franciszka. Czarny, bujny włos wieńcem okalający mu wygoloną nieco głowę, wielkie oczy wypukłe, twarz rysów pięknych ale zbyt grubo wyciosanych, szerokie usta z wargami mięsistemi, rozumnego ale namiętnego zapowiadały człowieka. Pokory tej i uniżoności, jakiemi odznaczali się mnisi tej reguły, wcale w nim widać nie było. Wchodził śmiało i pewien siebie.
Królowa nie ruszyła się na powitanie i nie okazała mu zwykłego dla duchownych, będącego w obowiązku uszanowania. Ukłonił się kilka razy zbliżając ku niej, na co ledwie skinieniem głowy odpowiedziała.
Maryna już w drugich drzwi zasłonie znikła, gdy się do stołu przybliżył.
– Padre Francesco – odezwała się Bona – dlaczego tak was dawno na zamku nie było?
I nie dając mu się tłómaczyć, niecierpliwie ciągnęła dalej.
– Wiesz, prosiłam was, abyście mi młodego króla zabawiali. Wiesz jak go wasze kościelne te kwestye zajmują, jak rad czyta i słucha o nich. Powinniście mu dostarczać ksiąg, starać się go rozrywać waszą rozumną rozmową…
– Miłościwa pani – odparł Ojciec Franciszek Lismanin – nie jestem na dworze zbyt dobrze widzianym przez duchowieństwo polskie, sarkają na mnie, podejrzywają nawet o herezyą.
– Co cię to ma obchodzić – zawołała Bona – nie powinieneś się ani lękać ich, ani zważać. Arcybiskup Gamrat obroni was zawsze.
Lismanin głową pokręcił.
– Szanuję Jego Eminencyę – rzekł – ale w tych sprawach, gdy o herezyę chodzi, obawiam się jej… Któż tu w Polsce inkwizycyę tak surową zaprowadził? kto dał spalić staruszkę Malcherowę, która nie wiedziała sama co plotła?
Bona poruszyła ramionami.
– Gamrat zrobi co mu każę – rzekła. – Młody król właśnie te wasze drażliwe kwestye śledzi i niemi się zajmuje… on przecież was nie zdradzi.
– Tak – ale mury mają uszy – rzekł Lismanin.
– Boisz się aby i ciebie nie spalono? – rozśmiała się Bona, ruszając ramionami. – Proszę cię, otrząśże się z tych dziecinnych postrachów. Bądź dzisiaj u młodego króla, potrzebuje roztargnienia… Przynieś mu jakie księgi nowe… Kocha się w nich.
Lismanin słuchał nie odpowiadając.
– Po księgi – dodał po chwili – należałoby właściwie jechać za granicę. Tu ich niedostać, bo duchowieństwo polskie surowo czuwa i nad tem co z Niemiec idzie, i cokolwiek bibliopole przywożą.
– Poślij kogo! – szepnęła Bona.
Lismanin ręce złożył.
– Nikomu, nikomu w tej sprawie zawierzyć nie można – rzekł pospiesznie – o gardło idzie. Ja sam musiałbym się chyba ważyć, i to nie inaczej jak polecenie mając królewskie, bo by mi celnicy na granicach zabrali co tylko drukiem pachnie.
Poruszył ramionami mnich.
– Pojadę jeśli W. K. Mość rozkażesz – dodał.
– Nie teraz – szybko i kwaśno przerwała królowa i rzuciwszy nań okiem, dokończyła:
– Idź dzisiaj do młodego króla!
Skłonił się mnich. Posłuchanie było skończone, franciszkanin wychodził po cichu. Zasłona ledwie za nim zapadła, gdy pięknej postawy, dorodny mężczyzna, typ prawdziwie polskiej krwi i wielkiego rodu, ukazał się w progu.
Spojrzawszy na tę twarz pogodną, jasną, na oczy śmiało spoglądające, na całe oblicze nacechowane odwagą i rycerskim wyrazem, zadziwić się było można, znajdując ją tu o mroku w komnacie starej królowej. Lepiej się dopiero wpatrzywszy w zwodnicze te rysy, dostrzedz w nich się dawała skryta przebiegłość jakaś i udanie otwartości pokrytej butą szlachecką.
Królowa z przyjemnością wpatrywała się w piękne to męzkie oblicze. Nowy gość był ochmistrzem młodego króla, Opalińskim.
Przyciągnęła go tu do Bony w części ambicya wielka, która z jej pomocą spodziewała się zaspokoić, po części nieprzyjaźń z Maciejowskiemi i Tarnowskim różniąca.
Opaliński jawnie i skrycie służył Bonie, on jej donosił o każdym kroku syna, o każdej myśli, zamiarze, pragnieniu jego. Pomniejsza służba przekupiona pomagała jej do skontrolowania tego co Opaliński przynosił.
Bona uśmiechnęła mu się wdzięcznie, dając ręką znak aby się zbliżył. Jako oznakę łaski białe pulchne palce, okryte pierścieniami, wyciągnęła do pocałowania.
– Nic nowego u nas – odezwał się Opaliński – ale też nic złego. Król zdrów i chmury smutku powoli uchodzą. Staramy się go rozrywać i weselem naszem obudzać w nim myśl dobrą.
– Co robił wczoraj wieczorem? – spytała Bona.
Znakiem tylko jakimś niezrozumiałym, wskazując ręką odpowiedział Opaliński, i dodał prędko.
– Czekamy na wysłańca, który miał nam rzeźbione kamienie zamówione we Florencyi i medale przywieźć. Niecierpliwie król ich wygląda, chociaż – rzekł ciszej – nie wiem czy je będziemy mieli czem opłacić.
Królowej ta wiadomość nie zdała się być przykrą, uśmieszek usta jej przebiegł.
– A! tak – szepnęła – będzie się musiał uciec do matki, bo ojciec skarciłby go tylko surowo. Wie że na mnie rachować może, choć i mnie bardzo jest ciężko… Moi rządzcy i dzierżawcy źle się wypłacają. Pieniędzy nie ma a rachunków podostatkiem!
Opaliński złożył papier na stole, cichym szeptem go objaśniając. Bona włożyła go za pas sukni… krótkie posłuchanie się skończyło.
W oknach coraz jaśniejszy dzień przeglądał z za zasłonek, dzwony w katedrze wołały na ranne nabożeństwo, na zamku słychać było rżenie i tentent koni, turkot wozów, wołanie pachołków.
Maryna przyszła niepotrzebne już zabrać światło… a w progu pokazał się pokornie bardzo, do ziemi kłaniający się szlachcic, niepocześnie ubrany starą modą. Rękę, w której trzymał czapkę, tak wyciągnął, że nią prawie zamiótł ziemię.
Gdy podniósł potem wygoloną głowę, nie śmiejąc przystąpić bliżej – twarz się ukazała ogorzała, wąsata, rysów pospolitych ale energią napiętnowana… Pozdrowił królowę po łacinie. Był to Stanisław Falczewski, rządzca ówczesny Krzemieńca, który królowa trzymała.
Przyjeżdżał z pieniądzmi