Dwie królowe. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Dwie królowe - Józef Ignacy Kraszewski страница 18
– Ha! – zaśmiał się król – trzebaż okazać, że król choć pisać umie.
I wskazał miejsce Maciejowskiemu, który nie spiesząc do pracy spytał o zdrowie.
– Cierpiałem w nocy – rzekł król – we dnie zawsze bole mi folgę dają. Jesień nadchodzi, jest to pora w której najwięcej cierpię, trudno senectus ipsa est morbus1.
– Pomnijcie, miłościwy panie, na dziadka waszego Jagiełłę – rzekł Maciejowski – krew macie i siłę jego, a ten do późniejszej starości zachował moc i zdrowie.
– Tak – odparł Zygmunt – ale żył inaczej. Jam może przeszedł go siłą, bom łamał podkowy w rękach i gniótł puhary srebrne, ale dziś już i spruchniałego kija bym nie skruszył.
Westchnął stary i zadumał się.
Nie mówili o tem więcej.
– Młodego (król czasem tak zwał syna) nie widzieliście? – zapytał Zygmunt.
– Od wczoraj nie – rzekł Maciejowski.
– Nie wiecie jak przyjął wiadomość o postanowionem małżeństwie? – dodał stary król.
– Wcześnie przeciwko niemu go starano się usposobić – począł Maciejowski – trudno się spodziewać, aby temu wpływowi oparł się o własnej sile. Lecz rzecz to nie nowa. Narzeczoną swą zna z listów, wie że mu serce zawczasu przeznaczone przyniesie, że jest pobożnie przez matkę wychowaną. Nie daje nic znać po sobie… miłostki młode zapomnieć się muszą, aleby dobrze było zawczasu im tamę położyć.
Król począł się marszczyć.
– Jak? – spytał krótko.
– Ze dworu królowej oddalić miłośnicę – szepnął cicho Maciejowski.
Zygmunt oburącz głowę objął… nie mówiąc nic okazywał, jak wielką w tem widział trudność.
– Wydaćby ją za mąż wyposażywszy – dodał ks. Samuel – znajdzie się nie jeden, co się o ładną lalkę pokusi…
– Nikomu jej dziś nie dadzą – szepnął Zygmunt – nadto jest potrzebną. Musiałbym o nią rozpocząć wojnę.
– Nie moja rzecz intrygę zwalczać intrygą – mówił dalej, ciągle szepcząc Maciejowski – stan mój na to nie pozwala, charakter się tem brzydzi. Ktoś innyby to powinien dokonać i uwolnić nas od niej zawczasu.
Nie odpowiadał król długo, ale myślał zasępiony, westchnął razy parę i w końcu zamruczał.
– Na co się to zdało? alboż druga w jej miejsce podstawiona się nie znajdzie, gdy jej za narzędzie użyć będzie potrzeba?
Jest ich dosyć we fraucymerze, co się chętnie podejmą kusić…
Zamilkł.
Ks. Samuel, jakby zwyciężony tym argumentem, milczał także; ale myślał że popróbować usunąć tę o której wiedziano powszechnie, iż młodemu panu najulubieńszą była, nie szkodziłoby jednak – wstręt miał wszakże do takich się uciekać sposobów, choć w poczciwej sprawie. Oręż to był nieprzyjaciół, nie jego.
Zwrócił się ku papierom i przerzucać je zaczął, przysposabiając się do poddania ich królowi, który już do blizko stojącego kałamarza i pióra sięgnął, aby się do podpisywania przysposobić.
Podkanclerzy czytał treść każdego dokumentu, a często nie potrzebował nawet do końca jej dopowiedzieć, bo Zygmunt dawał mu znać iż rzecz, o którą chodziło, pamiętał.
Dziwnem to było, że złamany na ciele i na duchu, często się zapominający w potocznych sprawach, gdzie o ważniejsze chodziło, budził się jakby z uśpienia Zygmunt i całą dawną żywość umysłu odzyskiwał.
Gdy niewieści krzyk i swar mu nie dokuczał, wracała pamięć, rozwaga, rozum – starość czuć mu się nie dawała. Lecz teraz były to błyski pogody rzadko trwające długo, każda waśń z Boną, każda przeżyta godzina jej wyrzutów, odbierały mu siły i pogrążały go w tej odrętwiałości, z której potem trudno mu dźwignąć się było. Naówczas wszystko przyjmował obojętnie, zimno, milcząco, zdając się mówić: Dziej się co chce! Opatrzność niech rządzi! Stanie się co jej wola!
Temi nawet słowy zniechęcony odpowiadał czasem ks. Samuelowi, wyrzekając się walki, z której nie spodziewał się wyjść zwycięzko.
Tym bezsilnym chwilom zobojętnienia, z których umiejętnie korzystała Bona, winna ona była wzrost swej władzy stopniowy, i zwątpienie ogarniało przyjaciół króla, przewidujących, że wkrótce wszystkiem ona jedna zawładnie.
Młody król mieszkał na zamku, choć ten nadzór nieustanny, na jaki go wystawiał pobyt pod bokiem ojca i matki, ciężył dwudziestokilkoletniemu panu.
Litwini domagający się od dawna, nalegający aby go im dano na wielkie księstwo, mieli w nim chętnego ale milczącego sprzymierzeńca. Więcej swobody pragnął i wyrwać się był rad dawno z pod opieki rodziców.
Któż wie? król byłby zezwolił może, aby się zawczasu wprawiał do przyszłych rządów, aby pracował więcej a mniej się rozrywał, ale królowa opierała się temu potajemnie, wymyślała niebezpieczeństw tysiące, była przeciwną ofierze choć najmniejszej cząstki władzy, którą całą sobie chciała przywłaszczyć.
Zabiegi o to czyniła tak skrycie, iż syn nie domyślał się w niej przeciwnika, widział go w ojcu.
Matka zresztą najczulszą była dla niego, ale chciała, aby wszystko co miał, otrzymywał z jej ręki, aby jej winien był wszystko.
Zygmunt August wychowany przez nią, choć miał kilku Polaków przy sobie, choć dwór jego z nich się składał, dzięki wpływowi i staraniom matki, wychował się raczej na książątko kosmopolitę, niż na polskiego tronu następcę.
Nawykły do pieszczot, elegancyi, ogłady włoskiej, do świata wytwornego, choć umysłowo rozwinął się jak najszczęśliwiej, umiał wiele – najmniej był rycerzem, tam gdzie przeważnie królowi nim być przystało.
Przepowiednia owa starego szlachcica, gdy z pierwszej wyprawy królowa strwożona doniesieniami zawróciła go do Krakowa – przepowiednia, iż na wodza i rycerza nie urośnie, w pełni się ziściła.
August lubił księgi, muzykę, sztukę, wszystko piękne i wytworne, żołnierska sprawa była mu jeśli nie wstrętliwą to obcą.
Do łowów nawet, tej ulubionej Jagiellonów zabawy, której tak namiętnie oddawał się Jagiełło, Kaźmierz, nawet stary Zygmunt – August nie czuł pociągu żadnego.
Pięknej i pańskiej postawy, oblicza poważnego i zawczesną jakąś tęsknotą łagodną obleczonego, miał w sobie wdzięk arystokratyczny
1