Dwie królowe. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Dwie królowe - Józef Ignacy Kraszewski страница 17
– Zapracowali na to – odparła królowa.
Zygmunt rękę położył na stole, przebierać zaczął palcami po nim, wpatrzył się w podłogę i milczał. Ból w stawach nowy wycisnął z ust jego syknienie, królowa poruszyła się zaraz dopytując czyby nie potrzebował czego.
– Nie, nie, przeszło to już – zamruczał stary.
Bona usiadła, milczenie panowało chwilę.
– Gamrat też chory czy nie wiem co mu jest – odezwała się po przestanku. – Na twarzy i humorze się zmienił, posmutniał, jakieś przeczucia krótkiego życia go opanowały.
Zygmunt brwiami poruszył i potrząsł głową.
– Gamrat? – powtórzył – ależ nie stary wcale jest i życiem się nie zmęczył, chyba nadużyciem…
Królowa się zżymnęła.
– Zawsze te potwarze – odparła. – Zaprawdę nie gorszy jest od innych, ale wielu solą w oku. Naraził się i heretykom i katolikom, bo nam służył wiernie.
– My też jemu! – zamruczał Zygmunt. – Lepiej się nie obliczać, bo niewiadomo ktoby został dłużnym.
I jakby znużony już temi odpowiedziami, król na piersi zwiesił głowę. Bona znała go, że mówić wiele nie lubił. Dała mu spocząć nim się znowu odezwała.
– Cóżeście postanowili – rzekła – dla syna? Panowie litewscy ciągle się go dopominają, aby jechał do Wilna uczyć się rządy sprawować, ale zawczasu go zaprzęgać, nie widzi mi się.
– W tem jesteśmy zgodni – odparł Zygmunt. – Później zobaczymy. Naprzód ożenić go potrzeba i widzieć jak się to stadło dobierze. Władzy rozdwajać nie myślę. Nie mam jej nadto, abym się nią dzielił. Na każdym kroku opór spotykam.
– Zbytnią powolnością ich rozzuchwaliłeś sam – rzekła Bona. – Miałeś przykład na włoskich książętach wielu, którym miasta i patrycyusze z ludem także stawili opór nieraz; kilka głów spadło… i panowanie się ustaliło.
– Krwi rozlewu nie lubię – rzekł król krótko, poruszając głową znacząco – inny kraj, inny obyczaj. Polska nie Włochy.
– Widzi mi się, że tuby łatwiej jeszcze pożyć ich można – wtrąciła Bona – ale dziś zapóźno: kto zawczasu nie począł, porywać się później nie może.
Nie odpowiedział Zygmunt.
– A! to małżeństwo – wyrwało się jakby mimowoli starej pani, której oczy się zaiskrzyły i usta sfałdowały namiętnie – a! to małżeństwo. Napróżnom odradzała, próżno błagałam, twoi przyjaciele postanowili mnie na przekór.
– Wiesz, że to zdawna było umówione w Wiedniu. Byli dziećmi, gdyśmy ich zaręczyli – zamruczał król niechętnie – daćby już pokój zapóźnym żalom.
– A! wiem bardzo dobrze – poczęła ożywiając się Bona – że to dziś już wszystko próżne. Stało się, co się stać nie było powinno. Dajecie mu żonę, z którą on żyć nie będzie mógł.
Król spojrzał z rodzajem podziwienia.
– Mówiłam wam: to dziecko schorowane, wątłe, które odrazę nie miłość wzbudzić może…
Nie chcąc odpowiadać Zygmunt, niememi ustami poruszał. Zrezygnowany był słuchać wyrzutów i pogróżek, nie podsycając rozmowy o niemiłym przedmiocie.
Wszystko to już słyszał nie raz i nie raz odpowiadać na to był zmuszonym. Zadumany nie zważał nawet na sypiące się z ust Bony słowa, i królowa spojrzawszy na niego, przekonać się mogła, że był myślami gdzieindziej.
Nie wstrzymało ją to od tych narzekań, które, jak wczora, nie przerodziły się wprawdzie w krzykliwe i gniewliwe wyrzuty, ale niemniej dokuczliwemi były.
Król zdawał się wyglądać i czekać na coś, coby go wybawiło.
Bona w końcu umilkła, widząc niemożność wywołania sporu, od którego stary się bronił milczeniem.
Kilka spraw mniejszej wagi było na porządku dziennym. Zażądała podpisów na przywileje dla swoich miasteczek. Rów miała na Bar przerobić. Dla swoich przyjaciół chciała tytułów i urzędów. Zygmunt na wszystko przystawał. Małemi temi ustępstwami rad był pokój okupić. Zgadzał się, poruszeniem głowy tylko okazując, że się nie przeciwi.
Dnia tego nawet czynił zadość żądaniom daleko łatwiej niż zwykle – znużonym był.
Bona otrzymawszy co chciała, powstała z siedzenia, powtórzyła raz jeszcze, aby kanclerzowi i podkanclerzemu król listy wyprawić nakazał, i głową żegnając męża zdala, wyszła.
Na twarzy Zygmunta, gdy zasłona opadła za nią, odmalowało się widocznie uspokojenie. Oddychał swobodniej teraz. Myśl starca pobiegła w przeszłość i łza zakręciła się w oku. Przypomniał sobie tego anioła, Basię swą, pierwszą żonę, z którą pożycie było tak szczęśliwe, którą kraj cały kochał z nim razem, a po zawczesnym zgonie dotąd opłakiwał.
Sam się widząc, ostrożnie dobył król ze stolika, w kształcie pugilaresu złożonej książeczki… otworzył ją i wpatrzył się w wizerunek Barbary. Łagodnie, smętnie ona też patrzyła nań z tego obrazka, na którym malarz wyobraził ją młodziuchną, taką jaką tu raz pierwszy przybyła, pokorną, pobożną…
Przez całe też życie nie zmieniła się dobra, pół święta pani, której modlitwom i postom przypisywano powszechnie zwycięztwo pod Orszą odniesione.
Jak anioł cicho, sypiąc dobrodziejstwy, łagodząc bole, zapominając o sobie przeszła przez ten świat, nie skarżąc się nigdy i opuszczając go z modlitwą na ustach.
Po Barbarze nie miał męzkiego potomka, po cóż go naówczas panowie senatorowie zmusili wziąć drugą żonę? po co pięknością Włoszki i jej bogactwami ujęci posłowie tak mu ją zalecali?
Tak prędko owa dziewica pełna rozumu, nauki, nieporównanego wdzięku postaci, zmieniła się w zrzędnicę nieznośną, która i królowi i królestwu nie dawała pokoju.
Tak! ale ona dała obojgu tego upragnionego potomka płci męzkiej, w którym płynęła krew Jagiellonów i z niego rozrodzić się miała.
Westchnął Zygmunt, zaszeleściło około drzwi, schował prędko pugilares zamknięty, przeszłość szczęśliwa musiała pierzchnąć ustępując rzeczywistości.
W progu pokazał się ten sam Lula Skotnicki, stary, siwiejący już dworzanin królewski, który przed królową ustąpił. Zaglądał on do pana, czy nie potrzebował czego. Zygmunt zwrócił ku niemu łagodnie rozjaśnione oblicze.
– Lula – szepnął – zobacz czy nie ma ks. Samuela?
– Oddawna w kancelaryi czeka – odparł Skotnicki.