Dwie królowe. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Dwie królowe - Józef Ignacy Kraszewski страница 21
– Co za życie! – ręce podnosząc i zakrywając twarz niemi, przerwała Włoszka. – Drżę na myśl jej przybycia, tego wesela, tej niewoli! Widziałam jej portret u królowej, piękna jest i młodsza odemnie!
– Nie! – gwałtownie zawołał August – ani krasy twojej ani duszy twojej nie ma, dziecko trwożliwe… Matka powiada że chora i że słabość jej wstręt obudzić musi.
Ale dlaczego ty mnie zmuszasz – dodał – karmić się tą rozmową okrutną? po co przewidywać? na co zawczasu goryczą się poić… Zaśpiewaj, marzmy!
I głowę złożył na jej kolanach.
– A, nie! to nie jest śpiewu godzina – odezwała się rzucając lutnię Włoszka – ja nie mogę śpiewać, gdy w duszy mam łzy… ani nakazać sobie pieśni, gdy mi się serce ściska… nie, nie…
Król nie nalegał.
W milczeniu ujął jej rękę białą i całując palce po jednemu lubował się tak, marzył, uśmiechał. Dżemma schyliła się nad skroń jego i położyła pocałunek na niej.
Tak byli zatopieni w sobie, że żadne z nich ani dosłyszało, ani postrzegło, jak cichutko podniosła się w drzwiach sypialni zasłona i twarz Bony z oczyma iskrzącemi ukazała.
Królowa patrzyła na nich długo z radością jakąś, ostrożnie opuściła kurtynę i znikła.
Dżemma podniosła się, August wstał, objął ją wpół i poszli razem stanąć w oknie, szepcząc niepochwyconemi wyrazy. Były to przysięgi miłośne.
Coś się zdawało czuwać nad niemi, w kurytarzach nie było najmniejszego ruchu, od komnat dalszych nie dochodził szelest żaden. Zapomnieli się tak długo, długo, i wchodząca dopiero karlica rozbudziła ich do życia.
Król natychmiast opuścił komnatę.
W nieszczęśliwą godzinę biedny Petrek Dudycz podniósł oczy i serce swe skłonił ku Włoszce. Zdawało mu się, że dla ubogiej sieroty, która nic oprócz łaski królowej nie miała, jego osoba i majętność były czemś bardzo ponętnem.
Karykaturalnej postaci, Dudycz którego wyszukane stroje czyniły brzydszym i śmieszniejszym jeszcze, na wiele rzeczy był ślepym… a im dłużej się tą spoźnioną miłością rozgrzewał, tem mocniejszego nabierał przekonania, że ona mu piękną Dżemmę zjednać musi.
Przystęp do niej, jak do innych panien fraucymeru, wprawdzie napotykał trudności i przeszkody, lecz Petrek wiele ich podarkami i groszem umiał zwyciężać.
Skąpy dopóki z soli fortunę budował, teraz rozkochany gotów był na największe ofiary.
Nad polskim fraucymerem królowej naówczas zwierzchni miała dozór ochmistrzyni wdowa, nie młoda już jejmość Klara Zamechska. Winna ona była to miejsce jedynie temu, że za młodu obracając się w kołach mieszczan i kupców włoskich w Krakowie, których za Kaźmierza dosyć tu napłynęło, nauczyła się nieźle po włosku.
Otyła, ociężała ale zdrowa i silna Zamechska, chodziła namarszczona, udając surową, starała się królowej przypodobać – ale ani Bona jej polubić, ani ona królowej pokochać się nie nauczyła.
Obawiała się i nienawidziła.
Lecz że obyczaj wymagał ciągłych zapewnień miłości, wierności, poświęcenia, ochmistrzyni miała je ciągle na ustach.
Dudycz, który znał dobrze dwór, nie znalazł sobie lepszego nad nią sprzymierzeńca. Wiedział, że Zamechska chciwą była – począł od obsypania ją podarkami.
Baba kuta doskonale wiedziała o co chodziło, śmiała się w duszy z poczwarnego eleganta… ale go nie odtrąciła. W zbliżeniu się do niego nie było niebezpieczeństwa, bo Dudycz miał pewne zachowanie u królowej.
Petrek znalazł wreście raz wieczorem zręczność rozmówienia się sam na sam ze starą ochmistrzynią.
– Jejmościuniu – rzekł – śmiej się ze mnie jeśli chcesz; powiesz może, że w starym piecu djabeł pali, ale com ja temu winien, że oczy mam i serce w piersi. Zakochałem się..
– We mnie? – odparła biorąc się w boki Zamechska.
Dudycz począł się śmiać i w rękę ją pocałował.
– W Dżemmie – szepnął.
Zamechska ręce załamała.
– A toś się wybrał! – rzekła – prawda że późno, ale za to smacznego ci się kąska zachciało. Na całym dworze piękniejszej nie masz.
– Pewnie – odparł z dumą Petrek – bo ja smak mam; ale ta piękność uboga jest, a ja, dzięki Bogu, węzełek sobie przysposobiłem.
– I dzięki soli – szepnęła Zamechska.
– Sól zdrowa – rzekł Dudycz. – Sądzę, że królowa pani moja najłaskawsza, nie będzie temu przeciwną.
– A dziewczyna? – spytała ochmistrzyni.
– Kto ją zgadnie? – począł Dudycz – raz patrzy tak jakby się gniewała, czasem jakby się litowała.
– No… a jakby się kochała? – przerwała Zamechska – hę?
Dudycz głową potrząsnął.
– Nie – rzekł – ale toby może z czasem przyszło. Jabym ją złotem obsypał, jabym… – nie mógł dokończyć, ręce jego wyrażały tylko, że gotów był dla niej poświęcić wszystko.
Stara Zamechska miała czasem poruszenia dobrego serca. Żal się jej zrobiło tego człowieka śmiesznego, brzydkiego, który całe życie pracował na to, aby dla jednej dziewczyny, wyśmiewającej się z niego, patrzącej wysoko, wszystko a może nawet i życie w końcu stracił. Zbliżyła się do siedzącego i położyła mu rękę na ramieniu, litościwie spoglądając na niego.
– Słuchaj Dudycz – rzekła – chyba oczów nie masz. Żyjesz na dworze, a nie widzisz tego co wszystkim wiadome… Dżemmę kocha młody król, ona szaleje za nim… nasza pani na to przez szpary patrzy. Gdzieś tobie się z nim mierzyć!
Petrek słuchał na wpół osłupiały.
– Przecie się z nią nie ożeni! – dodał pomilczawszy.
Ochmistrzyni się rozśmiała.
Dudycz dodał spuszczając oczy.
– To co? – albo się ludzie z wdowami nie żenią?
Upór był nie do przełamania, Petrek począł dalej ciągnąć rzecz swoją.
– No, tak, pracowałem życie całe, uciułałem grosza. Chodziłem w prostej