Dwie królowe. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Dwie królowe - Józef Ignacy Kraszewski страница 25
Wtem zaszeleściało od strony drzwi, które do sypialni prowadziły, i weszła młoda, piękna, ze śmiałem czarnych oczu wejrzeniem, dziewczyna. Rysy twarzy świadczyły, że Włoszką była i choć młoda, już postradała przedwcześnie tę dziewiczo-dziecięcą świeżość i urok, jakim Dżemma czarowała. Namiętny wyraz tłómaczył prędkie rozstanie się z młodością. Pomimo to była i czuła się jeszcze bardzo piękną, a wdzięk stracony zastąpiła pewność siebie i jakaś zuchwałość, która też ma wielką siłę. Szła na palcach, jakby Dżemmę podchwycić na czemś chciała…
Typ to był zupełnie odmienny, a najpospolitszy pod włoskiem niebem: bujny włos kruczej czarności, nieco kędzierzawy, oczy jak węgle, brwi bujne, usta koralowe, pełne, owal twarzy wdzięczny, formy bogate i już rozwinięte nieco zanadto może. Biała, bez rumieńców prawie, w twarzyczce miała wypisaną nieustraszoną odwagę, energię i jakby urąganie się światu. Usta i oczy piętnowało usposobienie namiętne…
Po chodzie musiała ją Dżemma odgadnąć, rzuciła robotę, podniosła oczy, czekała…
– Pracowita pani z ciebie – zawołała szydersko przybywająca, której oczy padły na różowy atłas i koralową koronkę i usta się uśmiechnęły. – Trzebaż było choć te dary pochować.
– Chcę się niemi nacieszyć – odparta Dżemma – a kryć się z niemi nie myślę.
– Szczególniej przedemną – szydersko i ze śmiechem zawołała czarnooka, która już w białych paluszkach trzymała atłas a wejrzeniem pożerała złote forboty. – Szczególniej przedemną – powtórzyła – która to wszystko wiem na palcach, bo… bom i ja to przeżyła, odplakała…
Dżemmy brwi się ściągnęły.
– Bianko moja – odezwała się dumnie – nie wiem czy to coś ty przeżyła czeka mnie, ale mi się zdaje, że między tobą a mną jest wielka różnica.
Blade lice Bianki zarumieniło się nieco.
– Sądzisz? – podchwyciła – a! zobaczymy wkrótce, moja droga! Na co ci mam krótkie dni szczęścia zatruwać…
Wypuściła z rąk atłas.
– I ja odbierałam takie podarki, atłas tylko był innej barwy, a różaniec z kamieni…
Rozśmiała się szydersko, lice Dżemmy powlokło się chmurą.
– Zazdrościsz mi! – szepnęła.
– Nie, już teraz, nie – rzekła Bianka – bo wiem, że te rozkosze nie mogą trwać i że je potem łzami zapłacić potrzeba, a raz płakałam już długo, długo… i ze łzami poszła miłość.
Ręką w powietrzu pokazała, jakby ptaszek uleciał.
– On był naówczas młodszy – poczęła po małym przestanku – a taki namiętny!… Zaprzysięgał kochać mnie całe, całe życie… a jam wierzyła w to święcie… Tymczasem Carita dorastała i wypiękniała, a nakoniec i tyś najpiękniejsza z nas, zakwitła… Jam była zawsze pewną, że ten los cię spotka…
Dżemma słuchając w początku cierpliwie, w końcu rzuciła robotę z ruchem namiętnym.
– Nie mów mi tego – zawołała. – On wie, że z mojem sercem tak jak z waszemi igrać nie można… Ono raz tylko w życiu może kochać…
– Dżemmo – odezwała się spokojnie Bianka – moje też kochało raz, a teraz się bawi.
– Mojeby pękło, gdybym miała być zdradzoną – przerwała Dżemma.
Bianka spojrzała na nią z politowaniem, zbliżyła się do niej z powagą starszej, objęła wpół i lekki pocałunek złożyła na jej czole.
– Siadaj – rzekła – uspokój się; ja jestem niepoczciwa, że cię poję tą goryczą, lecz tak mi żal biednej Dżemmy zawczasu.
Włoszka siadła znowu w oknie jak wprzódy i sparła się na ręku zadumana. Tymczasem Bianka kręciła się po komnatce, zaglądając wszędzie, przypatrując się wszystkiemu. Na chwilę rozmowa została przerwana.
Bianka Giorgi miała już rozpocząć ją na nowo, gdy ciężki chód dał się słyszeć u drzwi od kurytarza, uchyliły się one ostrożnie i okrągła, rumiana, rozlana twarz ochmistrzyni Zamechskiej w nich się ukazała.
Dżemma jako Włoszka nie należała do jej wydziału, mało widywała i niebardzo lubiła… Domyślała się więc jakiegoś szczególnego powodu tych odwiedzin, które przyjęła dość zimno.
Ochmistrzyni mówiła wprawnie po włosku.
– Tak dawno, dawno nie widziałam pięknej Dżemmy – rzekła wchodząc – iż mijając jej drzwi nie mogłam się oprzeć pokusie… Pozwolisz się pozdrowić?
Ulubienica młodego króla i starej królowej była teraz tak z pochlebstwy oswojoną i do dworowania sobie przywykłą, że ją to nic nie zdziwiło. Przyjęła wymuszonym uśmiechem ochmistrzynię.
Bianka, której brwi się ściągnęły, bo musiała mieć jakiś wstręt szczególny do Polki, zakręciła się tylko i wyszła.
Zamechska na pierwszem krześle najbliższem okna usiadła.
– Ślicznie mi wyglądasz dziś, moja królowo – odezwała się do Dżemmy – choć ty zawsze jesteś tak piękna!
– A wy, tak łaskawi! – szepnęła kwaśno Włoszka.
Nie wiodło się z rozmową. Ochmistrzyni wspomniała o kilku dnia tego wypadkach, o tem co królowa rozkazała, co na jutro się gotowało, o pannach wyznaczonych na służbę… Dżemma milczała główką potrząsając.
Tymczasem zwolna, jakby od niechcenia Zamechska poczęła z bocznej dobywać kieszeni pudełeczko, które uwagę Dżemmy zwróciło na siebie.
– Ty co piękną będąc lubisz i umiesz cenić wszystko co piękne – poczęła zwolna ochmistrzyni – powinnaś zobaczyć to cacko… Właściwie zaszłam do ciebie tylko, aby ci je pokazać. Co też ty powiesz na nie?
I zwolna otworzywszy pudełko, Zamechska na kolanach Dżemmy położyła ową spinkę z rubinem, którą Dudycz