Dwie królowe. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Dwie królowe - Józef Ignacy Kraszewski страница 22
– Mam ja ci to tłómaczyć – rzekła – czegoś się powinien sam był domyśleć? Królowej ona teraz potrzebna, aby młodego króla od tej żony, którą dla niego przywieźć mają, odciągała. Młody pan i stara pani nasza obsypują Włoszkę podarkami, ona teraz pierwsze oko w głowie… cóż ty możesz przeciwko nim?
Dudycz wstał z krzesła i zbliżył się do ucha prawie Zamechskiej.
– Nie takim ja głupi – odparł zniżając głos i ręką osłaniając usta. – Królowa i młody pan będą ją pieścili, bo im potrzebna, ale stary król także też coś znaczy; ks. Samuel, hetman, podskarbi, także ręce mają… Oni pewnie się zechcą pozbyć Włoszki… hę?
– A ty myślisz, że oni wszyscy, ile ich jest, naszej starej Włoszce i młodej podołają? – odparła ochmistrzyni.
– Młoda królowa także też coś będzie znaczyła – rzekł Dudycz.
– Więc żonę chcesz wziąć na upartego? gwałtem? a co ci potem będzie z niej? – spytała Zamechska. – Dasz jej radę?
Gburowata, głupowata twarz Dudycza przybrała na chwilę jakiś wyraz dziki i dziwny, błysnęły oczy – i Zamechska zrozumiała, że w tym człowieku, który się układał na dworaka, był drugi ukryty… z wolą żelazną i nielitościwym uporem.
Petrek milcząco spuścił oczy.
– To moja sprawa – rzekł. – Mówiłem jejmości: chcę mieć piękną i pokaźną żonę… jak ją dostanę, to ją sobie ułożę.
– Znalazłbyś przecie łatwiej drugą – przemówiła Zamechska.
– Kiedy mi ta w oko wpadła – rzekł Dudycz. – Ja wiem, że niełatwo ją przyjdzie uchodzić, alem na wszystko gotów… na wszystko…
To mówiąc, z kieszeni płaszczyka Petrek zaczął coś dobywać starannie obwiniętego w jedwabną chusteczkę. Ochmistrzyni przypatrywała się tym przygotowaniom z ciekawością.
Powolnie, systematycznie Dudycz rozwinął węzełek i dobył naprzód piękny pierścień z okiem, który, milcząc, sam włożył na palec ochmistrzyni. Nie opierała się temu i podziękowała mu skinieniem głowy i uśmiechem. Stara lubiła klejnoty, które wówczas zresztą wszyscy, mężczyzni i kobiety, nosili i cenili daleko więcej niż dzisiaj.
W chustce było jeszcze jedno pudełko, które Dudycz otworzył niemal z poszanowaniem. W niem, na dnie atłasowem, leżała spinka, w złoto oprawny rubin duży, który sam przez się był cenny, ale wartość kamienia nikła przy cudnej oprawie. Poznać było łatwo w robocie tej rękę włoskiego mistrza, który z miłością i zapałem rzeźbił to arcydzieło. Kamień obejmowały dwie figury kobiet, które się go dźwigać zdawały. Ciała ich, lekkie draperye, wieńce kwiatów oplatające dokoła ramę, były z różnobarwnego złota, srebra i emalij.
Zamechska patrzała zdumiona, a Dudycza twarz uśmiechała się tryumfem.
– Myślicie – rzekł – że tę fraszkę łatwo za psie pieniądze kupić było? Ho! bo! wioseczkęby może dostał za to, co mnie ona kosztowała. Królowaby się nie powstydziła jej nosić.
To mówiąc, zwolna zamknął pudełko i wręczył je ochmistrzyni.
– Znajdźcie sposób oddać to odemnie pięknej Dżemmie – rzekł. – Ja o nic w zamian nie proszę, nic a nic, nawet o spojrzenie. Chcę żeby przyjęła i nosiła…
– A jak nie przyjmie? – spytała Zamechska.
Rozśmiał się Dudycz.
– Nie byłaby Włoszką – rzekł. – Naprzód jej pokażecie, niech się przypatrzy, potem…
Dudycz wydał się ochmistrzyni nie tak głupim jak wprzódy.
– Nawet Bóg zapłać nie żądam – dodał. – Nic, tylko żeby czasem to cacko włożyła. Są klejnoty, które mają czarodziejską siłę…
Stara, która święcie wierzyła w czary, pudełeczko bojaźliwie postawiła na stole.
Petrek się uśmiechnął.
– Będę wam bardzo wdzięczen, gdy jej to oddacie i powiecie tylko że odemnie, który jestem i będę jej sługą i niewolnikiem.
Ochmistrzyni milczała, nie miała już co mówić z upartym, który wszystko przewidywał a niczem zrażać się nie dawał.
Dudycz też, jakby spełnił to po co się tu wcisnął, pożegnał zaraz Zamechską. Miał już na myśli co innego. Otworzyły mu się oczy. Zamiast protekcyi starej królowej, potrzebniejszą mu była daleko pomoc tych ludzi, którzy przy starym królu stali, bo tym Włoszka miała się stać zawadą.
Dudycz miał z niektórymi stosunki a szczególniej z Bonerem, który w sprawach żup solnych jako doświadczonego radził się nieraz. Oprócz tego łączył ich z sobą stosunek inny, wątły wprzódy, lecz teraz dla Petrka nabierający wagi.
W milczeniu, niepostrzeżenie prawie reforma Lutra szerzyła się w Polsce. W tej dobie, zwłaszcza na oddalonych krańcach, miała ona charakter wcale różny od tego, jaki przybrała później, gdy jawnie wybuchnęła.
W historyi nowych religijnych idei za mało zwracają uwagę na ten peryod, który pierwsze symptomata prądu reformatorskiego dzieli od stanowczego zerwania z Rzymem.
Można śmiało powiedzieć, że w początkach trzy czwarte tych, którzy chwytali chciwie idee nowe, jak je u nas zwano, nowinki, nie przypuszczało nigdy, ażeby one do zupełnego rozbratu z papieztwem i katolicyzmem doprowadzić mogły.
Bardzo wielu duchownych, którym ciężyło narzucanie corteggianów z Rzymu do beneficiów, rząd po za granicami, nadużycia różne – bardzo wielu marzycieli, którym religia zdawała się wymagającą oczyszczenia, uproszczenia, uczynienie popularną językiem i t. p., bardzo wielu humanizmem doprowadzonych do niewiary i theizmu – nakoniec ogromny lik ludzi, co nie rozbierając nowości, na wędkę ich pochwycić się dają, cisnęło się do nowatorów. Nikt jednakże rozprawiając o tem, dając schronienie apostołom reformy, z kościołem nie zrywał. Wielu ograniczyć się chciało tem co nazywano puryfikacyą. Żądano wiele, lecz ograniczyliby się gardłujący i mniejszemi ustępstwami.
Gamrat, który spaleniem Malcherowej i ustanowieniem inkwizycyi zatrwożył nowatorów, na kilka lat wstrzymał jawne ukazanie się protestantyzmu… Spiskowano po cichu, wielu na dwu stołkach siedziało – Boner, Decyusz sprawiali urzęda syndyków przy kościołach katolickich, a w domach swych gospodę dawali przybywającym z Niemiec apostołom.
Znaczna część duchowieństwa młodszego, żwawszego umysłem a niemającego nic lub niewiele do stracenia, biegła słuchać predykantów i żwawo roztrząsała zasady przez nich głoszone.
W poufałych kółkach, szczególniej niemieckiego pochodzenia mieszczan krakowskich, było modą rozprawiać o bałwochwalczej