Dwie królowe. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Dwie królowe - Józef Ignacy Kraszewski страница 24
Roztargniony podskarbi niebardzo nań zważał i byłby pominął, gdyby Petrek nie szepnął mu, iż chce z nim mówić na osobności.
Boner, w sile wieku, pańskiego oblicza, postawy pięknej mąż, zmierzył go od stóp do głów oczyma, jakby pytał: co on, biedny człeczyna, z nim privatim mieć może do czynienia? Ale snadź przypomniał sobie, iż sam go kilkakroć używał do porady w sprawach żupy, i kazał mu iść za sobą do mieszkania.
Wewnątrz kamienica tego bogacza i możnego dygnitarza nie ustępowała najwspanialszym domom książęcym.
Zbogaceni mieszczanie lubili okazywać, że razem z fortuną nabyli upodobania pańskie, więc przepych był wszędzie. A że stosunki dozwalały im z zagranicy, z krajów przemysłu i sztuki z łatwością i szybko sprowadzać wszystko – nowości kosztowne zaledwie się gdzie zjawiły, wnet się tu znaleźć musiały.
Przeszedłszy szereg izb tak strojnych, że Dudyczowi jak obraz zaczarowanego jakiegoś pałacu mignęły przed oczyma – Boner wprowadził go do małej komnatki, która do poprzedzających ją izb wspaniałych wcale nie była podobną.
Tu oprócz stołu, kilku krzeseł i ław dokoła, a rzeźbionej szafy, nie było nic. Włoska lampka olejna czekała na gospodarza stojąc na stoliku, zarzuconym kartami papierów, listów i księgami wązkiemi a długiemi, zawierającemi rachunki.
Panu Bonerowi jawnie było pilno, wskazał siedzenie Dudyczowi, i z obojętnością wielkiego pana, który rad zbyć się natrętnego klienta, rzekł do niego.
– No, Dudycz, cóż ty mi przynosisz ze dworu? Masz co do mnie?
Petrkowi jakoś wytłómaczyć się na razie było ciężko; niewymówny, szukał po głowie od czegoby miał począć.
– Ja do W. Miłości w mojej własnej sprawie przychodzę – odezwał się nieśmiało.
– Mówże, proszę.
– Chciałbym – dodał Dudycz niezgrabnie – chciałbym się żenić…
– A któż ci broni? – śmiejąc się odparł Boner. – Jesteś pełnoletni oddawna.
Zczerwienił się Dudycz.
– Ale bo – rzekł – idzie tu o pannę z fraucymeru królowej JMci.
– I chcesz, aby ci król JMć był swatem – począł Boner wesoło. – Ale, Dudyczu mój, to ci rychlej zaszkodzi niż pomoże. Stara pani nasza dąsa się na nas.
– Ja to wiem – począł Petrek widocznie skłopotany tem, jak przystąpić do sprawy – ale właśnie się tak rzeczy składają, że moje ożenienie królowi staremu będzie bardzo na rękę, więc myślałem że mi do niego pomoże.
– Królowi? twoje ożenienie? – rozśmiał się Boner, z góry spoglądając na biednego zafrasowanego petenta – nie rozumiem, mów jasno.
Dudycz zniżył głos i począł nieśmiało.
– Mówią, że młody król na tę samą pannę rzucił okiem i że królowa, aby go od przyszłej małżonki odstręczyć, patrzy na to przez szpary… hm!…
Boner zrozumiał, ale się zmarszczył.
– Mówisz o pięknej Dżemmie? – zapytał.
Głową potwierdził Dudycz, a uśmiech politowania prześliznął się po ustach pana podskarbiego.
– Żal mi cię, mój Dudycz – rzekł – ale na miłość, jak na śmierć, lekarstwa nie masz!
Poruszył ramionami i zamilkł.
– Czegóż tedy właściwie chcesz? – odezwał się po dość długiej przerwie, w czasie której Dudycz się jaśniej nie zebrał tłómaczyć. – Król nie ma mocy nad fraucymerem żony; jeżeli Bona sobie tego nie życzy, Włoszka owa także pewnie młodego króla będzie wolała, niż starego dworzanina… w czemże my ci pomódz możemy?
Petrek podniósł oczy.
– A jeśli staremu panu dokuczy to, że młoda królowa przybywszy, źle będzie przyjętą… bo młody król gdy się rozkocha… nie zechce do niej przystać? Juścibyście się Włoszki pozbyć radzi zawczasu, a ja ją gotów jestem wziąć.
Boner słuchał, ale obojętnie i dumnie.
– Wiesz Dudycz – rzekł w końcu – rachunek twój nie głupi, to prawda, ale przeciwko nam, to jest przeciwko najjaśniejszemu panu naszemu, może kto chce używać broni intryg nikczemnych, podstępów i zdrady, on nigdy, nawet w obronie najświętszych praw, tej podłej broni nie użyje. Stara królowa niech czyni co chce, spodziewamy się ją zwyciężyć w sposób bardzo prosty i jasny, młode małżeństwo usuwając z pod jej wpływu. Naostatek, mój Dudycz, łowisz ryby przed niewodem, wszystko to tylko projekty i domysły.
Przykro było taką obojętną odpowiedzią zbytemu, z niczem odchodzić Dudyczowi… siedział jeszcze zadumany. Boner tymczasem z innego tonu, poufalej rozpoczął mówić do niego.
– Żal mi cię, mój stary – rzekł – bo wcale już młodym nie jesteś, że się ważysz na prawdziwe szaleństwo… Po co ci to? Padniesz w każdym razie ofiarą…
– A kiedy komu to miło! – odparł Dudycz. – Dziewczyna mi się haniebnie podobała… chcę mieć taką piękna, żeby mi jej wszyscy zazdrościli. Na to całe życie pracowałem, abym miał za co szaleć na starość!
Rozśmiał się Boner.
– Znałem takiego – odparł – co widząc człowieka zarzucającego sobie pętlę na szyję, aby się powiesić, stał, patrzał i ani się ruszył, a powiadał potem: wolna wola jego! kiedy mu życie obmierzło… Jabym ci też to powinien rzec.
Skłonił się Dudycz nic niezmięszany.
– Wątpię, abyś Włoszkę miał za sobą, jeżeli młodemu panu w oko wpadła – odezwał się podskarbi.
– Teraz pewnie patrzeć na mnie nie będzie, ale poczekawszy – rzekł chłodno Dudycz i na chwilkę zamilkł, kończąc potem:
– Poczekawszy, panie podskarbi… jam nie prorok, ale powiem panu, że i król stary i wszyscy wy będziecie radzi, że ja ją sobie zechcę wziąć. Otóż ja zawczasu się polecam…
To mówiąc skłonił się.
Boner, który go znał i nigdy o nim wielkiego nie miał wyobrażenia, teraz tak był zdumiony i miłością tą i cierpliwą jej rachubą i przewidywaniami Dudycza, że stał moment nie wiedząc co powiedzieć.
– Zwierzyłeś mi się – rzekł w końcu – ja ci za to nie mogę inaczej zawdzięczyć jak dobrą radą: nie rozplątuj zawczasu niepotrzebnie, co w końcu sam może później będziesz musiał porzucić i zaniechać.
Energicznie podniósł głowę