Emancypantki. Болеслав Прус

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Emancypantki - Болеслав Прус страница 17

Emancypantki - Болеслав  Прус

Скачать книгу

ze śmiechem.

      – Wypowiadam moje najświętsze przekonania. Tak jest, wyszłabym na całą noc i – niechby mnie jaki nikczemnik ośmielił się zaczepić!…

      Twarz panny Howard stała się pąsową, a nawet włosy przybrały jeszcze bardziej niezdecydowany kolor, kiedy wypowiadała te poglądy.

      Nareszcie chwilkę odpocząwszy zwróciła się do Madzi i rzekła, mocno ściskając ją za rękę:

      – No, zostawiam panią przy chorej i jestem zadowolona, że i pani ma odwagę wielkich przekonań. Za rok, dwa, najwyżej trzy, będzie nas miliony!…

      „Nas?… – pomyślała Madzia rumieniąc się. – Cóż ona myśli, że i ja zostanę emancypantką?…”.

      Po wyjściu panny Howard, która dla zadokumentowania swoich najświętszych przekonań tak trzasnęła drzwiami, że cały pokój zadrżał, Madzia usiadła przy chorej. Dostrzegła w niej zmianę. Panna Joanna leżała z rękoma opuszczonymi, a na jej rzęsach było widać łzy.

      – Co tobie, Joasiu? – szepnęła Magdalena.

      – Ach, nic… nic!… Niczego nie żałuję… Choć gdybyś widziała moją podróż przez dziedziniec!… Nie miałam dziesiątki dla stróża i słyszałam, jak mruczał, że kto nie ma pieniędzy, nie powinien włóczyć się po nocach… Na dziedzińcu potknęłam się i cała suknia na nic… A jak spojrzał na mnie ten fagas!… Ale wiesz co?… To robi mi przyjemność. Czasem zdaje mi się, że chciałabym ciągle upadać w błoto i być wytykana palcami, tak… Przypominają mi się dziecinne lata. Kiedy mnie ojciec bił, ja gryzłam sobie palce i robiło mi to taką samą przyjemność jak wczorajszy powrót…

      – Ciebie bił ojciec?… Za co?…

      – O, i jak!… Ale nic ze mnie nie wybił, nic, nic…

      – Jesteś bardzo rozdrażniona, Joasiu… Gdzieś ty była wczoraj?

      Panna Joanna usiadła na łóżku i grożąc zaciśniętymi pięściami zaczęła szeptać:

      – Raz na zawsze proszę was, nie zadawajcie mi takich pytań. Gdzie byłam, z kim byłam? – to moja rzecz. Dość, że do nikogo nie mam pretensji, do nikogo, słyszysz?… Nie ten, to ów, wszystko jedno… Wszystkie drogi wiodą do Rzymu…

      Upadła na łóżko i ukrywszy twarz w poduszce szlochała. Madzia stojąc nad nią nie wiedziała, co począć. Duszę jej przebiegały najsprzeczniejsze uczucia: zdumienie, wstręt, a jednocześnie coś jakby zazdrość…

      – Potrzeba ci czego? – zapytała niechętnie.

      – Nic mi nie potrzeba, tylko idźcie sobie i nie nasyłajcie mi dozorczyń! – odpowiedziała Joasia nie podnosząc twarzy.

      – Do widzenia.

      Madzia wyszła powoli, myśląc:

      „Po co ja mówię: do widzenia, kiedy nie chcę jej widzieć?… Zresztą, co mnie to obchodzi; ja przecie nie poszłabym z mężczyznami do restauracji, a za skarby całego świata nie chciałabym być w takim dziwnym stanie, więc jej nie zazdroszczę… A jednak dlaczego ona to zrobiła, czego żadna z nas nie robi?… Czy ona nie taka jak my wszystkie, czy lepsza od nas?…”.

      W korytarzu spotkała gospodynię pensji, pannę Martę, osobę kaszlącą i wysoką, w białym czepeczku, która była nadzwyczajnie silna i trzymała się pochyło.

      – Ach, co się u nas dzieje, paniuńciu! – rzekła gospodyni składając żylaste ręce i schylając głowę niżej niż zwykle. – Jak jestem tu dziesięć lat, nie zdarzyło się nic podobnego… A biedna pani przełożona…

      – Cóż pani przełożona?…

      – Aaa!… Ona to dopiero chora; wygląda jak z krzyża zdjęta, jakby z trumny wstała… Bo to i niepięknie, i dla pensji niedobrze…

      Obejrzała się, czy kogo nie ma w korytarzu, i dodała cicho, zbliżywszy usta do ucha Madzi:

      – Oj, te dzieci, te dzieci!… Szczęśliwe my, paniuńciu, że nie mamy dzieci…

      I prędko odeszła trzęsąc wielkimi rękoma.

      „Dzieci?… Co ona mówi o dzieciach?… Przecież Joasia nie jest córką pani Latter. Panna Marta widocznie dostała bzika…”.

      Nagle przypomniał jej się pan Kazimierz zarumieniony, z rozrzuconymi włosami, kiedy w południe mówił do matki: „No, niechże nas panna Magdalena osądzi…”. „Jaki on był piękny w tej chwili i ciekawa rzecz, w jakiej sprawie odwoływał się do jej sądu? Czyby Joasia z nim?…”.

      Magdalena zdrętwiała. Niepodobna, ażeby Joasia z panem Kazimierzem była dzisiejszej nocy w restauracji, nie! On nie zrobiłby tego… On – z Joasią!…

      Nie mogła wierzyć, ale na samą myśl o tym poczuła, że nienawidzi Joasię…

      7. Której się powodzi

      W początkach grudnia, kiedy Joasia już wróciła do zdrowia i obowiązków damy klasowej, a na pensji ucichły plotki z powodu jej nocnego powrotu, w początkach grudnia zdarzył się wypadek, który Magdalenie nasunął myśl, że Helenka Norska nie ma dobrego serca.

      Zdarzyło się to z panem Dębickim na lekcji matematyki w pokoju Ady, gdzie uczyło się ich trzy: Ada, Helenka i Madzia.

      Przede wszystkim Madzia od pierwszej lekcji spostrzegła (co ją nawet oburzyło), że Helenka kokietuje pana Dębickiego. Nosi rękawy, z których doskonale widać jej prześliczne ręce, wysuwa nóżki, kiedy profesor wykłada coś przy tablicy, a czasami rzuca takie spojrzenia, że Madzi wstyd za nią. Tym bardziej wstyd, że pan Dębicki, który z początku mieszał się wobec Heleny, później nie tylko nic sobie nie robił z jej kokieterii, ale nawet uśmiechał się swoim dobrym i rozumnym półuśmieszkiem, w którym czuć było ironię.

      „Dziwna ta Hela! – myślała Madzia. – Jak ona może robić podobne miny wobec człowieka przeszło pięćdziesięcioletniego, który nie jest piękny, nawet trochę łysy, a nade wszystko – nigdy się z nią nie ożeni? Najgorsze zaś, że pan Dębicki, który jest bardzo rozumnym, widzi, co ona dokazuje, i drwi z niej”.

      Helenkę, którą uwielbiali nawet sześćdziesięcioletni panowie zachowywanie się Dębickiego poczęło drażnić; kokietowała go więc w sposób coraz bardziej wyzywający, nie szczędząc jednak i szyderstwa, jeżeli zdarzyła się sposobność.

      W początkach grudnia Dębicki tłomaczył trzem pannom dwumian Newtona w przypadku wykładników ułamkowych; a tłomaczył tak jasno, że Madzia nie tylko wszystko rozumiała, ale wprost upoiła się jego wykładem. W szczególny sposób działał na nią ten cichy, łagodny, wiecznie zafrasowany człowiek, który przy wykładzie zmieniał się w natchnionego. Rzadkie włosy jeżyły mu się, jasne oczy nabierały głębokich cieniów, nalana twarz – posągowych rysów, a głos – przejmującej dźwięczności. Ada z Madzią nieraz mówiły sobie, że lekcje Dębickiego są prawdziwymi koncertami, o ile profesor zapali się do przedmiotu;

Скачать книгу