Potop. Генрик Сенкевич

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Potop - Генрик Сенкевич страница 82

Potop - Генрик Сенкевич

Скачать книгу

ręce pana Zagłoby poczęły poruszać się z lekka koło głowy i szyi Kowalskiego. Na wozie spali wszyscy głębokim snem, żołnierze kiwali się także na kulbakach, inni, jadący w przedzie, podśpiewywali z cicha, wypatrując zarazem pilno drogi, bo noc, choć niedżdżysta, była bardzo ciemna.

      Jednakże po niejakim czasie żołnierz prowadzący tuż za wozem konia ujrzał w ciemnościach opończę i jasny hełm swego oficera. Kowalski, nie zatrzymując wozu, zsunął się i kiwnął, by mu podano rumaka.

      Po chwili siedział już na nim.

      – Panie komendancie, a gdzie staniemy na popas? – pytał wachmistrz zbliżywszy się ku niemu.

      Pan Roch nie odpowiedział ani słowa i ruszył naprzód, minął z wolna jadących na przedzie i znikł w ciemnościach.

      Nagle do uszu dragonów doszedł tętent szybkiego biegu konia.

      – Skokiem komendant ruszył! – mówili między sobą. – Pewnie chce obaczyć, czy jakiej karczmy nie ma blisko. Czas by już koniom popasać, czas!

      Tymczasem upłynęło pół godziny, godzina, dwie, a pan Kowalski ciągle, widać, jechał naprzód, bo go nie było jakoś widać. Konie znużyły się bardzo, zwłaszcza przy wozie, i poczęły się wlec wolno. Gwiazdy schodziły z nieba.

      – Skocz no który do komendanta – rzekł wachmistrz – powiedz mu, że szkapy ledwie nogi ciągną, a wozowe ustały.

      Jeden z żołnierzy wyruszył naprzód, ale po godzinie wrócił sam.

      – Komendanta ani śladu, ani popiołu – rzekł. – Musiał z milę naprzód wyjechać.

      Żołnierze poczęli mruczeć z nieukontentowaniem.

      – Dobrze mu, bo się przez dzień wyspał i teraz na wozie – a ty się, człeku, kołacz po nocy ostatnim tchem końskim i swoim.

      – Toć tu karczma o dwie staje – mówił ten sam żołnierz, który jeździł naprzód – myślałem, że go tam znajdę, ale gdzie tam!… Słuchałem, czy konia nie usłyszę… Nic nie słychać. Diabli wiedzą, gdzie zajechał.

      – Staniem tam i tak! – rzekł wachmistrz. – Trzeba szkapom wytchnąć.

      Jakoż zatrzymali wóz przed karczemką. Żołnierze pozłazili z koni i jedni poszli kołatać do drzwi, drudzy odpasywali wiązki siana wiszące za kulbakami, aby konie choć z rąk pokarmić.

      Jeńcy na wozie rozbudzili się, gdy ruch wozu ustał.

      – A gdzie to jedziemy? – pytał stary pan Stankiewicz.

      – Po nocy nie mogę rozeznać – odparł Wołodyjowski – zwłaszcza że nie na Upitę437 jedziemy.

      – Wszakże to do Birż na Upitę z Kiejdan się jedzie? – spytał Jan Skrzetuski.

      – Tak jest. Ale w Upicie stoi moja chorągiew, o którą książę, widać, obawiał się, by nie oponowała, więc kazał inną drogą jechać. Zaraz za Kiejdanami wykręciliśmy do Dalnowa i Kroków, stamtąd pojedziemy pewnie na Bejsagołę i Szawle. Trochę to z drogi, ale przez to Upita i Poniewież zostaną na prawo. Po drodze nie ma tam żadnych chorągwi, bo wszystkie, co były, ściągnięto ku Kiejdanom, aby je mieć pod ręką.

      – A pan Zagłoba – rzekł Stanisław Skrzetuski – śpi smaczno i chrapie, zamiast o fortelach myśleć, jak to sobie obiecywał.

      – Niech śpi… Zmorzyła go, widać, rozmowa z tym głupim komendantem, do którego krewieństwa się przyznawał. Widać chciał go sobie skaptować, ale to na nic. Kto dla ojczyzny Radziwiłła nie opuścił, ten go pewnie dla dalekiego krewnego nie opuści.

      – Zali oni naprawdę są krewni? – zapytał Oskierko.

      – Oni? Tacy oni krewni jak ja z waćpanem – odpowiedział Wołodyjowski – gdyż co pan Zagłoba mówił o wspólności klejnotu, to i to nieprawda, bo ja wiem dobrze, że jego klejnot woła się Wczele.

      – A gdzie to pan Kowalski?

      – Musi być przy ludziach albo w karczmie.

      – Chciałbym go prosić, by mi pozwolił na konia którego żołnierskiego siąść – mówił Mirski – bo mi kości zdrętwiały.

      – Na to się pewnie nie zgodzi – odparł Stankiewicz – bo noc ciemna, łatwo by szkapie ostrogi dać i czmychnąć. Kto by tam i dogonił!

      – Dam mu kawalerski parol, że nie będę ucieczki tentował438, zresztą już i świtać zapewne zacznie.

      – Żołnierzu! A gdzie to komendant? – pytał Wołodyjowski stojącego w pobliżu dragona.

      – A kto jego wie?

      – Jak to: kto jego wie? Kiedy ci mówię, żebyś go zawołał, to go zawołaj.

      – Kiedy my sami nie wiemy, panie pułkowniku, gdzie on jest – odrzekł dragon. – Jak zlazł z wozu i ruszył naprzód, tak do tej pory nie wrócił.

      – Powiedzże mu, jak wróci, że chcemy z nim mówić.

      – Wedle woli pana pułkownika! – odrzekł żołnierz.

      Jeńcy umilkli.

      Od czasu do czasu tylko głośne poziewanie rozlegało się na wozie; obok konie chrupotały siano. Żołnierze koło wozu, wsparci na kulbakach, drzemali. Inni gwarzyli z cicha lub posilali się, czym kto miał, bo pokazało się, że karczemka była opuszczona i że nikt w niej nie mieszkał.

      Już też i noc poczęła blednąć. Na wschodniej stronie ciemne tło nieba poszarzało nieco, gwiazdy gasły z wolna i świeciły migotliwym, niepewnym światłem. A za tym i dach karczemki posiwiał, drzewa przy niej rosnące jęły się bramować srebrem. Konie i ludzie zdawali się wynurzać z cienia. Po chwili już i twarze można było rozeznać, i żółtą barwę opończy. Hełmy poczęły odbijać blask poranny.

      Pan Wołodyjowski roztworzył ręce i przeciągnął się ziewając przy tym od ucha do ucha, po czym spojrzał na uśpionego pana Zagłobę; nagle rzucił się w tył i zakrzyknął:

      – Niechże go kule biją! Na Boga! Mości panowie! Patrzcie!

      – Co się stało? – pytali pułkownicy otwierając oczy.

      – Patrzcie! Patrzcie! – wołał Wołodyjowski ukazując palcem uśpioną postać.

      Jeńcy zwrócili wzrok we wskazanym kierunku i zdumienie odbiło się na wszystkich twarzach: pod burką i w czapce pana Zagłoby spał snem sprawiedliwego pan Roch Kowalski, Zagłoby zaś nie było na wozie.

      – Umknął, jak mi Bóg miły! – mówił zdumiony Mirski oglądając się na wszystkie strony, jakby oczom własnym jeszcze nie wierzył.

      – To

Скачать книгу


<p>437</p>

Upita (lit. Upytė) – w XVII w. miasteczko, dziś wieś, położona ok. 12 km na płd. zachód od Poniewieży. [przypis redakcyjny]

<p>438</p>

tentować (z łac.) – próbować. [przypis redakcyjny]