Potop. Генрик Сенкевич
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Potop - Генрик Сенкевич страница 86
– Głupiś! Nie tacy jak ty chcieli się na nich porwać, i masz, co się stało!
– Największych rycerzy im odwozimy jakoby psu w gardło. Będą się nad nimi, żydowskie ich macie, znęcać.
– Bez Żyda się z takim szołdrą nie rozmówisz. Toż i komendant zaraz w Szawlach po Żyda musiał posłać.
– Żeby ich mór pobił!
Tu pierwszy żołnierz zniżył nieco głos i pytał:
– Mówią, że wszyscy co lepsi żołnierze nie chcą z nimi przeciw panu własnemu służyć?
– A jakże! Alboś to nie widział Węgrzynów, albo to pan hetman nie pociągnął z wojskiem na opornych. Nie wiadomo jeszcze, co się stanie. Toż i naszych dragonów kupa się za Węgrzynami ujęła, których ponoć wszystkich rozstrzelają.
– Ot, im nagroda za wierną służbę!
– Do diabła taka robota!
– Żydowska służba!…
– Stój – rozległ się nagle głos jadącego w przedzie pana Rocha.
– Bodaj ci kula w pysku stanęła! – mruknął głos przy wozie.
– Co tam? – pytali żołnierze jedni drugich.
– Stój! – zabrzmiała powtórnie komenda.
Wóz stanął. Żołnierze wstrzymali konie. Dzień był pogodny, jasny. Słońce już weszło i przy jego blaskach widać było na gościńcu w przedzie wznoszące się kłęby kurzawy, jakoby stada albo wojsko szło naprzeciw.
Wkrótce w kurzawie poczęło błyskać, rzekłbyś, że kto iskry wśród kłębów rozsypuje, i światełka migotały coraz wyraźniej niby świece jarzące, dymem otoczone.
– To groty połyskują! – zawołał pan Wołodyjowski.
– Wojsko idzie.
– Pewnie szwedzki jaki oddział.
– U nich tylko piechota ma włócznie, a tam kurzawa szybko się porusza. To jazda, to nasi!
– Nasi, nasi! – powtórzyli dragoni.
– Formuj się! – zabrzmiał głos pana Rocha.
Dragoni otoczyli kołem wóz. Pan Wołodyjowski miał płomień w oczach.
– To moi laudańscy ludzie z Zagłobą! Nie może inaczej być!
Już tylko staje447 drogi dzieliło zbliżających się od wozu i odległość zmniejszała się z każdą chwilą, bo przeciwny oddział nadchodził rysią. Na koniec z kurzawy wysunął się potężny oddział wojska idącego w dobrym szyku, jakoby do ataku. Po chwili byli jeszcze bliżej. W pierwszym szeregu, nieco od prawej strony, uwijał się pod buńczukiem jakiś potężny mąż z buławą w ręku. Ledwie go pan Wołodyjowski wziął na oko, wnet zakrzyknął:
– To pan Zagłoba! Jak Boga kocham, pan Zagłoba.
Uśmiech rozjaśnił twarz Jana Skrzetuskiego.
– On! Nie kto inny! – rzekł – i pod buńczukiem! Już się na hetmana kreował. Poznałbym go po tej fantazji wszędzie… Ten człowiek takim umrze, jakim się urodził.
– Niechże mu Pan Bóg da zdrowie! – rzekł Oskierko. Po czym złożył ręce koło ust i począł wołać:
– Mości Kowalski! To krewniak przyjeżdża do cię w odwiedziny!
Ale pan Roch nie słyszał, bo właśnie oganiał swoich dragonów. I trzeba mu było oddać tę sprawiedliwość, że lubo garść miał ludzi, a tam cała chorągiew na niego waliła, przecie się nie zmieszał ani serca nie stracił. Wysunął dragonów we dwa szeregi przed wóz, a tamci rozciągnęli się tymczasem i poczęli go zajeżdżać tatarską modą, półksiężycem, z obu stron pola. Lecz widocznie chcieli naprzód paktować, bo poczęli machać chorągwią i krzyczeć:
– Stój! Stój!
– Naprzód! Stępą! – zakrzyknął pan Roch.
– Poddaj się! – wołano z drogi.
– Ognia! – zakomenderował w odpowiedzi Kowalski.
Zapadło głuche milczenie: ani jeden dragon nie wystrzelił.
Pan Roch oniemiał również na chwilę; następnie rzucił się jakby wściekły na własnych dragonów.
– Ognia, psiawiary! – ryknął straszliwym głosem i jednym zamachem pięści zwalił z konia najbliższego żołnierza.
Inni poczęli się cofać przed wściekłością męża, ale żaden nie usłuchał komendy. Nagle rozsypali się, jak spłoszone stado kuropatw, w mgnieniu oka.
– Tych żołnierzy kazałbym jednak rozstrzelać! – mruknął Mirski.
Tymczasem Kowalski, widząc, że właśni ludzie opuścili go, zwrócił konia ku atakującym szeregom.
– Tam mi śmierć! – zakrzyknął okropnym głosem.
I skoczył ku nim jak piorun.
Ale nim przebiegł połowę drogi, w szeregach Zagłoby huknął wystrzał z garłacza; siekance zaszumiały na gościńcu, koń pana Rocha zarył nozdrzami w kurzawę i padł przywalając jeźdźca.
W tej samej chwili jakiś żołnierz z chorągwi Wołodyjowskiego wysunął się błyskawicą naprzód i ucapił za kark podnoszącego się z ziemi oficera.
– To Józwa Butrym! – zawołał Wołodyjowski. – Józwa Beznogi!
Pan Roch chwycił z kolei Józwę za połę i poła została mu w ręku; po czym jęli się wodzić jak dwa sczepione jastrzębie, bo obadwaj olbrzymią obdarzeni byli siłą. Strzemię Butrymowi pękło, a sam zleciał na ziemię i przewrócił się, ale pana Rocha nie puścił, i obaj utworzyli jakoby jedną kulę, która przewracała się na gościńcu.
Nadbiegli inni. Ze dwadzieścia rąk chwyciło pana Kowalskiego, który targał się i szarpał jak niedźwiedź w matni; rzucał ludźmi jak odyniec psami, podnosił się znów i nie dawał za wygraną. Chciał zginąć, a tymczasem naokół słyszał dziesiątki głosów powtarzających słowa: „Żywcem! Żywcem!”.
Wreszcie siły go opuściły i omdlał.
Tymczasem pan Zagłoba już był przy wozie, a raczej na wozie, i chwytał w objęcia Skrzetuskich, małego rycerza, pana Mirskiego, pana Stankiewicza i Oskierkę, przy czym wołał zdyszanym głosem:
– Ha! Przydał się na coś Zagłoba! Damy teraz Radziwiłłowi dzięgielu! Mości panowie, wolni jesteśmy
447