Nostromo. Джозеф Конрад
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Nostromo - Джозеф Конрад страница 15
– Mam wrażenie, że nie jest to właściwy sposób postępowania – dumał głośno, jak gdyby mówił do siebie. Kiedy zaś ona nie taiła swego zdziwienia, iż człowiek charakteru może poświęcać swe siły knowaniom i intrygom, Charles oświadczył, że pojmuje jej zdziwienie, lecz dodał:
– Proszę nie zapominać, że on się tam urodził.
Z właściwą sobie bystrością zaczęła się nad tym zastanawiać, po czym postawiła oderwane pytanie, które słusznie uznał za przenikliwe:
– No, a pan? Pan również tam się urodził.
Miał gotową odpowiedź.
– To co innego. Nie byłem tam od dziesięciu lat. Ojciec nie miał nigdy tak długiego wytchnienia. A trwa już to ze trzydzieści lat.
Emilia była pierwszą osobą, do której przemówił, dowiedziawszy się o śmierci swego ojca.
– To go zabiło – powiedział.
Otrzymawszy tę wiadomość, wyszedł z miasta i podążał wprost przed siebie w południowym słońcu, po białej drodze, aż stanął przed nią w sali zrujnowanego pałacu. Była to komnata wspaniała i pusta. Długie strzępy adamaszku, poczerniałe od czasu i wyziewów, zwieszały się tu i ówdzie po ogołoconych boazeriach ścian. Umeblowanie składało się z jednego pozłacanego krzesła z odłamanym oparciem i z piedestału w kształcie ośmiokątnej kolumny, na którym stała ciężka, marmurowa urna, zdobna w rzeźbione maski i girlandy kwietne, pęknięta od góry do dołu. Charles Gould był cały zakurzony od białego pyłu gościńca; pokrywał on jego obuwie, ramiona i czapkę. Pot ściekał po jego twarzy. W odsłoniętej prawej ręce trzymał gruby dębowy kij.
Wydawała się bardzo blada pod różami swego wielkiego, słomianego kapelusza. Włożyła już rękawiczki i wzięła jasną parasolkę, by wyjść naprzeciw i oczekiwać go na szczycie wzgórza, gdzie trzy topole rosły obok muru winnicy.
– To go zabiło – powtórzył. – Miałby jeszcze długie lata przed sobą. W naszej rodzinie żyje się długo.
Nazbyt była strapiona, by przemówić. Utkwił swe przenikliwe, nieruchome spojrzenie w pękniętej marmurowej urnie, jakby pragnął jej kształty utrwalić w swej pamięci na zawsze. Dopiero gdy nagle zwróciwszy się do niej, wybełkotał dwukrotnie: „Przyszedłem do pani… przyszedłem prosto do pani…”, zdołała w całej pełni zdać sobie sprawę z wielkiej i żałosnej niedoli tego dalekiego i udręczonego zgonu w Costaguanie. Ujął ją za rękę i podniósł jej dłoń do swych ust, ona zaś upuściła parasolkę, by pogłaskać go po twarzy, mówiąc szeptem: „Biednyś ty!”. Po czym zaczęła ocierać oczy pod opadającym skrzydłem kapelusza. Jej drobna postać w skromnym, białym kostiumie podobna była do dziecka, które, zabłąkane, szlocha wśród obumarłego przepychu wspaniałej sali. Znieruchomiał znów obok niej, zapatrzony w marmurową urnę.
Poszli następnie na długą przechadzkę, nie zamieniając zrazu ani słowa. W końcu wydarło się mu z ust:
– No, tak! Lecz gdyby był wziął się do rzeczy we właściwy sposób!
Przystanęli. Wszędzie słaniały się długie cienie po wzgórzach, po drogach, po ogrodzonych sadach oliwnych: cienie topól, rozłożystych kasztanów, budynków folwarcznych i murów z kamienia. Dźwięczny, radosny głos dzwonu rozlegał się w pogodnym powietrzu na podobieństwo tętna żaru słonecznego. Jej usta rozchyliły się, jak gdyby ze zdziwienia, że nie patrzy na nią z właściwym sobie wyrazem. Zwykły jego wyraz polegał na skupieniu i bezwzględnym dla niej uznaniu. W rozmowach z nią bywał najtroskliwszym i najczołobitniejszym władcą, co niezmiernie jej się podobało. Dzięki temu miała poczucie swej władzy bez ujmy dla jego godności. Ta szczupła dziewczyna o drobnych stópkach, drobnych rączkach i drobnej twarzyczce, przeciążonej uroczo szczodrymi splotami włosów, posiadała wyniosłą duszę doświadczonej kobiety. Jej nieco za duże usta tchnęły świeżością szczerości i szlachetności. Ponad wszystko, ponad wszelkie pochlebstwa, troszczyła się o tego, który był chlubą jej wyboru. Otóż w owej chwili nie patrzył na nią wcale. Miał napięte rysy i nieprzytomny wyraz twarzy, jak człowiek, który ponad głową młodej dziewczyny zapatrzył się w nicość.
– A więc tak. To była krzywda. Skrzywdzili biednego starca. Ach, czemuż nie pozwalał mi wrócić do siebie? Lecz teraz będę wiedział, jak wziąć to w ręce.
Wymówiwszy te słowa z ogromną otuchą, spojrzał na nią i od razu stał się pastwą przygnębienia, niepewności i obawy.
Jedyną rzeczą, o którą mu obecnie chodziło, było to, czy ona dostatecznie go kocha – czy ma odwagę pojechać z nim tak daleko? Stawiał jej te pytania głosem drżącym z obawy, gdyż był człowiekiem stanowczym.
Tak, kochała go bardzo. Chciała jechać. I niezwłocznie przyszła orędowniczka wszystkich Europejczyków w Sulaco doznała fizycznego wrażenia, iż ziemia zarywa się pod nią. Pierzchła jej sprzed oczu, pierzchł nawet dźwięk dzwonu. Kiedy znów uczuła ziemię pod stopami, dźwięki wciąż jeszcze rozlegały się wśród doliny; podniosła ręce do głowy, oddychając szybko, i powiodła okiem po okolonej murami drożynie. Uspokoiła się, bo nie było nikogo. Tymczasem Charles stanął jedną nogą w suchym, zakurzonym rowie i podniósł otwartą parasolkę, która odskoczyła od nich z marsowym łoskotem potrąconego bębna. Wręczył ją spokojnie, choć z niejakim przygnębieniem.
Zaczęli wracać ku domowi. Kiedy zaś wsunęła mu rękę pod ramię, pierwsze jego słowa były:
– Jak to dobrze, że będziemy mogli osiedlić się w mieście portowym! Słyszałaś jego nazwę. To Sulaco. Cieszę się, że mój biedny ojciec kupił tam dom. Nabył go już przed laty, aby w głównym mieście tak zwanej Zachodniej Prowincji istniała zawsze Casa Gould. Będąc małym chłopcem, mieszkałem tam już raz przez cały rok z moją drogą matką; mój biedny ojciec bawił wówczas w Stanach Zjednoczonych za interesami. Będziesz nową panią Casa Gould.
Później zaś w niezamieszkanym zakątku starożytnego pałacu, hen, nad winnicami, marmurowymi wzgórzami, piniami i oliwkami Lukki, tak do niej mówił:
– Nazwisko Gouldów cieszyło się zawsze wielkim poważaniem w Sulaco. Mój stryj Harry był czas jakiś naczelnikiem państwa i pozostawił po sobie dobrą pamięć wśród najznakomitszych rodów. Są to czyści Kreolowie84, którzy nie biorą udziału w nędznych błazeństwach rządowych. My, Gouldowie, nie jesteśmy w Costaguanie przybłędami. Pochodził z tego kraju, kochał go, ale w swych przekonaniach pozostał do rdzenia Anglikiem. Posługiwał się politycznym hasłem swej epoki. Była nim federacja. Ale nie był politykiem. Stawał w obronie porządku społecznego po prostu z czystego umiłowania rozumnie pojmowanej wolności i z nienawiści do wszelkiego ucisku. Nie gmatwał się w niedorzecznościach. Zajął się pracą na swój sposób, gdyż uważał ją za potrzebną, podobnie jak ja muszę zabrać się do tej kopalni.
Mówił do niej takimi słowy, ponieważ pamięć jego pełna była kraju lat dziecinnych, ponieważ serce śniło o pożyciu z tą dziewczyną, a myśl była zajęta
84