Nostromo. Джозеф Конрад
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Nostromo - Джозеф Конрад страница 11
Słowa inżyniera naczelnego były odpowiedzią na przypuszczenie prezesa, że może dałoby się zmienić kierunek linii kolejowej zgodnie z życzeniami ziemian z Sulaco. Jego zdaniem upór ludzki był mniejszą przeszkodą. Zresztą, by go pokonać, mieli do rozporządzenia wielkie wpływy Charlesa Goulda, natomiast przebicie tunelu pod Higuerotą było przedsięwzięciem wprost niesłychanym.
– Ach, tak, Gould. Co to za człowiek?
Sir John słyszał już dużo o Charlesie Gouldzie w Santa Marta, lecz pragnął się dowiedzieć jeszcze więcej. Naczelny inżynier zapewnił go, iż zarządzający kopalnią San Tomé ma ogromne wpływy wśród wszystkich tych donów hiszpańskich. Jego dom należy do najprzyzwoitszych w Sulaco, a gościnność Goulda jest ponad wszelkie pochwały.
– Przyjęli mnie, jakby mnie znali od niepamiętnych czasów – opowiadał. – Pani jest uosobieniem dobroci. Mieszkałem u nich z miesiąc. Dopomógł mi zorganizować zespoły pomiarowe. Dzięki faktycznemu posiadaniu kopalń srebra San Tomé zajmuje wyjątkowe stanowisko. Znajduje posłuch u wszystkich powag prowincjonalnych, a wszystkich hidalgów67, jak już powiedziałem, może sobie owinąć dokoła małego palca. Jeśli usłucha pan jego wskazówek, trudności znikną, gdyż on potrzebuje kolei. Oczywiście, musi się pan liczyć z każdym swym słowem. Jest Anglikiem, jak się zdaje, ogromnie bogatym. Firma Holroyd ma jakieś udziały w jego kopalni, więc może pan sobie wyobrazić…
Przerwał, gdyż od jednego z niewielkich ognisk palących się pod niską ścianą zagrodzenia podniosła się postać człowieka otulonego w poncho po samą szyję. Siodło, które służyło mu za wezgłowie, znaczyło się na ziemi ciemną plamą w czerwonej poświacie żaru.
– Zobaczę się z Holroydem, przejeżdżając z powrotem przez Stany Zjednoczone – rzekł sir John. – Jestem przekonany, że on również potrzebuje kolei.
Człowiek, któremu zamąciły spokój zbliżające się głosy, podniósł się z ziemi, by zapalić papierosa. W płomyku zapałki mignęła jego brązowa twarz o czarnym zaroście i nieulęknione źrenice. Poprawiwszy na sobie płaszcz, legł znowu jak długi na ziemi i oparł głowę na siodle.
– To szef naszego obozu, którego będę musiał odesłać do Sulaco, gdyż mamy zamiar przystąpić teraz do pomiarów w dolinie Santa Marta – odezwał się znów inżynier. – Nader pożyteczny człowiek. Pożyczył mi go kapitan Mitchell z T.O.Ż.P. Było to z jego strony wielką uczynnością. Charles Gould powiedział mi, iż najlepiej zrobię, jeśli z niej skorzystam. Daje sobie radę z tymi mulnikami i peonami. Nie mamy zgoła kłopotów z naszymi ludźmi. Odprowadzi prosto do Sulaco pańską diligencję, a będzie miał do pomocy kilku naszych peonów kolejowych. Droga jest kiepska. Oszczędzi panu niejednej niemiłej niespodzianki. Obiecał mi, że przez całą drogę będzie dbał o pana jak o własnego ojca.
Tym szefem obozu był włoski marynarz, którego wszyscy Europejczycy z Sulaco, naśladując błędną wymowę kapitana Mitchella, zwykli nazywać Nostromo. Rzeczywiście wywiązał się znakomicie ze swego zadania, zwłaszcza w tych miejscach, gdzie droga była gorsza, i zasłużył na uznanie, którego później nie skąpił mu sir John, rozmawiając o nim z panią Gould.
Rozdział VI
Nostromo już od dość dawna przebywał w kraju, by wznieść się na najwyższy szczebel w opinii kapitana Mitchella, przeświadczonego o niesłychanej wartości swego odkrycia. Bezsprzecznie był on jednym z tych nieocenionych podwładnych, których posiadanie daje wszelkie prawa do dumy.
Kapitan Mitchell chełpił się ze swej przenikliwości w stosunku do ludzi, ale nie był samolubny – i na tle jego niewinnej pychy zaczęła już rozwijać się mania „wypożyczania mego capataza de cargadores”, co z czasem doprowadziło Nostroma do osobistego zetknięcia się ze wszystkimi Europejczykami w Sulaco, jako jakiegoś wszechstronnego factotum68, istnego dziwu sprawności we właściwym mu zakresie życia.
– Ten człowiek jest mi oddany ciałem i duszą! – zwykł był powtarzać kapitan Mitchell i chociaż nikt nie mógłby zapewne wytłumaczyć, jak to się stało, to jednak przyglądając się ich wzajemnym stosunkom, niepodobna było zaprzeczyć temu twierdzeniu, chyba że ktoś miał tak przykre i dziwaczne usposobienie, jak na przykład doktor Monygham, którego krótki, beznadziejny śmiech brzmiał jakby bezgraniczną niewiarą w człowieczeństwo. Doktor Monygham nie był, co prawda, arcywzorem ani wesołości, ani wielomówności. Milczał zawzięcie w swych najlepszych chwilach, natomiast w najgorszych bywał postrachem dla wszystkich z powodu swego nieskrywanego szyderstwa. Jedynie pani Gould zdolna była utrzymać w karbach jego niewiarę w pobudki ludzkie. Ale i do niej (zresztą nie z powodu Nostroma, i to w tonie, który jak na niego był łagodny), nawet do niej powiedział pewnego razu:
– Jest po prostu niedorzecznością domagać się, aby człowiek lepiej myślał o innych, aniżeli potrafi myśleć o samym sobie.
Pani Gould zmieniła pośpiesznie przedmiot rozmowy. Dziwne pogłoski krążyły o tym angielskim lekarzu. Szeptano sobie na ucho, iż przed laty, jeszcze za czasów Guzmana Bento, był zamieszany w jakiś spisek, który skutkiem zdrady wyszedł na jaw i, jak się wyrażano, „został utopiony we krwi”. Posiwiał, a jego wygolona twarz przybrała barwę cegły. Jego flanelowa koszula w wielkie, pstre kraty i jego stary, brudny kapelusz typu panama były stałym wyzwaniem rzuconym wymaganiom towarzyskim przyjętym w Sulaco. Gdyby nie wyróżniał się niepokalaną czystością odzieży, mógłby był uchodzić za jednego z tych wykolejonych Europejczyków, którzy stanowią skazy na poważaniu kolonii niemal we wszystkich egzotycznych częściach świata. Młode dziewczęta, zdobiące gronami ładnych twarzyczek balkony domów wznoszących się wzdłuż ulicy Konstytucji, ilekroć mijał je, kulejąc, z pochyloną głową, w krótkiej, płóciennej kurtce, wdzianej niedbale na kraciastą, flanelową koszulę, powiadały do siebie: „Señor doktor idzie zapewne z wizytą do doñii Emilii, bo włożył kurtkę”. Wniosek ten był słuszny, ale głębsze jego znaczenie nie było dostępne dla ich dziewczęcych inteligencji. Zresztą nie wysilały ich wcale, myśląc o doktorze. Był stary, brzydki, uczony – i trochę loco, wariat, a może nawet czarownik, jak go podejrzewało pospólstwo. Biała kurtka była istotnie ustępstwem, jakie czynił uszlachetniającemu wpływowi pani Gould. Doktor, ze swym nawykiem do gorzkich, sceptycznych spostrzeżeń, nie miał innego sposobu okazania swego głębokiego szacunku dla charakteru kobiety znanej w kraju jako angielska señora. Składał swe hołdy nader poważnie, co nie było drobnostką przy jego usposobieniu. Pani Gould odczuwała to najzupełniej, ale nie przyszło jej nigdy na myśl, by zniewalać go do tych widocznych oznak poważania.
Jej stary hiszpański dom (jeden z najpiękniejszych w Sulaco) rozporządzał wszystkimi drobnymi urokami istnienia. Obdzielała nimi z prostotą i wdziękiem, powodowana przenikliwym wyczuciem wartości. Posiadała niezwykły dar towarzyskości, który polega na subtelnych odcieniach zapominania o sobie oraz na zdolności zrozumienia wszystkiego. Charles Gould (rodzina Gouldów, osiedlona w Costaguanie od trzech pokoleń, zawsze pielgrzymowała do Anglii po wykształcenie i po żony) wyobrażał sobie, iż zakochał się w zdrowym rozsądku dziewczyny, jak zrobiłby każdy inny mężczyzna; nie tłumaczyło to jednak całkowicie powodów,
67
68