Nostromo. Джозеф Конрад

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Nostromo - Джозеф Конрад страница 16

Nostromo - Джозеф Конрад

Скачать книгу

z niejaką poufałością, co było możliwe dzięki różnicy wieku. Charles potrzebował wówczas kapitalisty o przenikliwym umyśle i ludzkim charakterze. Mienie jego ojca w Costaguanie, które w mniemaniu jego miało być dość znaczne, stopniało widocznie w łotrowskim tyglu rewolucji. Prócz jakichś dziesięciu tysięcy funtów, umieszczonych w Anglii, pozostał tylko dom w Sulaco, problematycznej wartości prawo do eksploatacji lasów w odległych i dzikich stronach oraz koncesja na kopalnię San Tomé, która doprowadziła jego biednego ojca na krawędź grobu.

      Wyłuszczał to wszystko. Rozstali się bardzo późno. Nigdy jeszcze nie widział jej w takiej świetności uroku. Cała tęsknota młodzieńcza do niepowszedniego życia, do wielkich oddali, do przyszłości, nęcącej obietnicą przygód i walki – wszystka subtelna myśl o współdziałaniu i podboju rozpłomieniała ją mocnym podnieceniem, co w stosunku do niego przejawiało się nie tak już skrywaną i przedziwną tkliwością.

      Gdy, pożegnawszy się z nim, schodziła ze wzgórza i gdy pozostał sam, odzyskał natychmiast swą trzeźwość. Zmiana, jaką nieubłagana śmierć wywołuje w toku naszych powszednich myśli, może stać się nieokreślonym i dotkliwym rozstrojem umysłu. Bolało to Charlesa Goulda, iż już nigdy, żadnym wysiłkiem woli nie będzie mógł myśleć o swym ojcu w ten sam sposób, w jaki zwykł był myśleć o nim za jego życia. Żywy jego obraz nie był już dlań uchwytny. To spostrzeżenie, bezpośrednio uderzające w własną jego osobowość, napełniało jego pierś bolesnym i przejmującym pragnieniem czynu. Pod tym względem instynkt go nie zawodził. Czyn ma moc pocieszenia. Jest wrogiem myśli i druhem pochlebnych rojeń. Jedynie w toku naszych działań możemy doszukać się zagadki panowania nad przeznaczeniem. Dla niego jedynym polem działania była kopalnia. Chwilami nasuwało się natarczywe pytanie, jak sprzeniewierzyć się uroczystym życzeniom nieboszczyka. Postanowił sobie, iż jego nieposłuszeństwo (jako zadośćuczynienie) będzie najzupełniejsze. Kopalnia była przyczyną niedorzecznego nieszczęścia moralnego, praca w niej powinna się stać poważnym zwycięstwem moralnym. Należało się to pamięci zmarłego. Tak przedstawiały się odczucia Charlesa Goulda. Myśli jego krążyły wokół zdobycia wielkiego kapitału w San Francisco lub gdzieś indziej. Mignęła mu w głowie refleksja, iż rady nieboszczyka byłyby zawodnym przewodnikiem. Nigdy nie można z góry przewidzieć, jakie ogromne zmiany może wywołać zgon tej czy innej jednostki w najistotniejszym porządku świata.

      Najnowszy okres dziejów kopalni znała pani Gould z własnego doświadczenia. Były to dzieje jej małżeńskiego pożycia. Płaszcz dziedzicznego stanowiska Gouldów w Sulaco osunął się suto na jej drobną osóbkę; nie chciała jednak dopuścić, żeby właściwości tego osobliwego stroju miały przytłoczyć żywość jej charakteru, co było oznaką nie samej tylko machinalnej ruchliwości, lecz także przenikliwej inteligencji. Nie należy przez to przypuszczać, że pani Gould miała męski umysł. Kobieta o męskim umyśle nie jest istotą wyższego rzędu, jest po prostu okazem niedoskonałego zróżnicowania płci – zajmująco jałowym i bez znaczenia. Kobieca inteligencja doñii Emilii pomogła jej dokonać podboju Sulaco, torując drogę jej nieegoistycznej i współczującej naturze. Umiała rozmawiać z wdziękiem, ale nie była gadatliwa. Mądrość serca, niemająca nic wspólnego z budowaniem lub burzeniem teorii, a tym bardziej z obroną przesądów, nie ma czczych słów na zawołanie. Słowa, które wypowiada, mają wartość aktów rzetelności, wyrozumiałości i współczucia. Szczera tkliwość kobieca, podobnie jak szczera męskość mężczyzny, wyraża się czynami, które mają władzę podbijania. Panie z Sulaco uwielbiały panią Gould. „Wciąż jeszcze patrzą na mnie jak na jakieś dziwo” – rzekła żartem do jednego z trzech dżentelmenów z San Francisco, których wypadło jej ugaszczać w swej nowej siedzibie po roku pożycia małżeńskiego.

      Byli to pierwsi goście zagraniczni, którzy przybyli obejrzeć kopalnię San Tomé. „Żartuje bardzo miło” – myśleli sobie, zaś Charles Gould, wiedząc doskonale, do czego zmierza, parł ku urzeczywistnieniu. Te okoliczności usposabiały ich przychylnie do jego żony. Niezaprzeczony entuzjazm, zabarwiony lekkim nalotem ironii, sprawił, iż jej wywody o kopalni zachwycały po prostu gości i wywoływały u nich poważne i pełne pobłażania uśmiechy, niepozbawione dużej domieszki szacunku. Być może, iż gdyby byli poznali zapamiętały idealizm jej poglądów na powodzenie przedsiębiorstwa, byliby nie mniej zdumieni właściwościami jej umysłu od owych hiszpańsko-amerykańskich pań, które nie wychodziły z podziwu dla jej niestrudzonej ruchliwości. Istotnie mogła być dla nich – posługując się jej własnymi słowami – „istnym dziwem”. Ale Gouldowie byli z usposobienia skryci i ich goście wyjechali, nie przypuszczając, iż może chodzić o coś innego niż o zyski z puszczonej w ruch kopalni. Pani Gould kazała zaprząc parę białych mułów do swego powozu, by odwieźć ich do portu, skąd „Ceres” miała ich odstawić na plutokratyczny Olimp. Kapitan Mitchell skorzystał z tego pożegnania, by szepnąć poufnie do pani Gould:

      – To zapowiedź nowej epoki.

      Pani Gould lubiła patio swego hiszpańskiego domu. Na szerokie, kamienne schody spoglądała w milczeniu z wnęki ściennej Madonna w błękitnych szatach, z ukoronowanym Dzieciątkiem na ręku. Przyciszone głosy dolatywały wczesnym rankiem z dna brukowanej kwadratowej studni, jaką z góry wydawał się dziedziniec; słychać było stąpania koni i mułów, które prowadzono parami, by je napoić. Z kolanek smukłych pni bambusowych zwieszały się wąskie, lancetowate liście nad kwadratową taflą sadzawki, a tłusty stangret siedział skulony na jej cembrowinie, trzymając leniwie końce lejcy w ręku. Wynurzywszy się spod niskiego, mrocznego sklepienia sieni, przemykały się tu i ówdzie bose dziewczęta służebne; pojawiły się dwie praczki, niosące kosze z wypraną bielizną, przeszedł piekarz z dzieżą zarobionego ciasta i jej własna camerista85, Leonarda, która w ręce wzniesionej wysoko ponad kruczą czerń włosów niosła pęk nakrochmalonych spódniczek, olśniewająco białych w ukośnych blaskach słońca. Po czym pokuśtykał stary odźwierny, zamiatając kamienne płyty bruku, i dom był przygotowany do zwykłego życia dziennego. Wysokie pokoje po trzech stronach czworoboku były połączone między sobą i miały drzwi na corredor, wzdłuż którego biegła poręcz z kutego żelaza ozdobiona kwiatami. Na podobieństwo władczyni średniowiecznego zamczyska mogła widzieć z góry, kto wjeżdżał lub wyjeżdżał z casa, a odgłosy, rozlegające się za każdym razem ze sklepionej sieni, wzmagały wrażenie okazałości.

      Patrzyła, jak wyjeżdżał jej powozik, odwożący trzech gości z północy. Uśmiechała się. Troje rąk podniosło się równocześnie do trzech kapeluszy. Czwartym był kapitan Mitchell, który towarzyszył im z grzeczności i zaczął już pompatyczną przemowę. Ociągała się. Ociągała się, pochylając co chwila twarz nad kępami kwiatów, jak gdyby chciała pozostawić swym myślom czas, by dostosowały się do powolności jej kroków, zdążających w głąb długiego korytarza.

      Obwieszony frędzlami i barwnymi piórami hamak indiański z Aroa wisiał w kącie, gdzie najwcześniej pojawiało się słońce, gdyż poranki bywają w Sulaco chłodne. Ogromne kępy kwiatów, zwanych flor de noche buena86, pałały przed roztwartymi, oszklonymi drzwiami salonów. Wielka, zielona papuga, połyskująca świetnością szmaragdu w błyszczącej złotej klatce, zaskrzeczała dziko: „Viva Costaguana!87, po czym zawołała dwukrotnie słodkim głosem: „Leonarda! Leonarda!”, naśladując panią Gould, i pogrążyła się nagle w bezruchu i milczeniu. Pani Gould doszła do końca galerii i zajrzała spoza drzwi do pokoju swego męża.

      Charles Gould z nogą wspartą na niskim stołeczku przypinał już ostrogi. Spieszył się do kopalni. Pani Gould, nie wchodząc do środka, rozejrzała się po pokoju. Jedną szafę, dużą i szeroką, z oszklonymi drzwiami, wypełniały książki; natomiast druga,

Скачать книгу


<p>85</p>

camerista (hiszp.) – pokojówka. [przypis edytorski]

<p>86</p>

flor de noche buena (hiszp.) – wilczomlecz nadobny, pot. gwiazda betlejemska, popularna roślina ozdobna pochodząca z Meksyku i Gwatemali. [przypis edytorski]

<p>87</p>

Viva Costaguana! (hiszp.) – niech żyje Costaguana! [przypis edytorski]