Nostromo. Джозеф Конрад
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Nostromo - Джозеф Конрад страница 29
– A nocami siadywałem z rewolwerem w magazynie Towarzystwa, strzegąc stosów srebra tego drugiego Anglika, jak gdyby było moje.
Viola nie wychodził z zadumy.
– To dla mnie wielka rzecz – zamamrotał znów jakby do siebie.
– Na pewno – potwierdził wspaniały capataz de cargadores. – Słuchaj no, vecchio, idź do domu i przynieś mi cygaro. Ale nie szukaj go w mojej izbie, bo tam nic nie znajdziesz.
Viola poszedł do kawiarni, skąd powrócił natychmiast, wciąż jeszcze pogrążony w myślach. Podał mu cygaro i mruknął pod wąsem:
– Dzieci rosną, a dziewczęta też! Dziewczęta! – Westchnął i umilkł.
– Co, tylko jedno? – odezwał się Nostromo, spoglądając na niedomyślnego starca z wyrazem komicznej wymówki. – Niech będzie – dodał niedbale – trzeba poprzestać na jednym, gdy nie ma drugiego.
Zapalił cygaro i upuścił bezwiednie zapałkę z palców. Giorgio Viola podniósł oczy i powiedział nagle:
– Gdyby mój syn żył, byłby już takim przystojnym młodzieńcem, jak ty, Gian' Battista.
– Co? Twój syn? Masz rację, ojcze. Byłby mężczyzną, co się zowie, gdyby był podobny do mnie.
Zawrócił z wolna konia i poczłapał między budy, zatrzymując co chwila swą klacz bądź to wśród dzieci, bądź też wśród gromadek ludzi z dalekiego Campo, którzy spoglądali za nim z uwielbieniem. Robotnicy portowi Towarzystwa pozdrawiali go z daleka. Wśród pochwalnych szmerów i niskich ukłonów, ścigany zazdrosnymi spojrzeniami, capataz de cargadores podążał ku wielkiemu budynkowi przypominającemu cyrk. Ścisk zwiększał się, donośniej brząkały gitary. Inni mężczyźni siedzieli nieruchomo na koniach, paląc spokojnie cygara nad głowami tłumu, który wirował i tłoczył się przed budynkiem o stożkowatym dachu. Dolatywały stamtąd szurgania i przytupywania nóg w takt muzyki tanecznej, która skwierczała i tętniła jakimś udręczonym rytmem, przytłaczanym przeciągłym, straszliwym, głuchym pomrukiem gomba. Barbarzyński, gromki dźwięk tego wielkiego bębna, który przyprawia tłumy o szaleństwo i którego nawet Europejczyk nie może słuchać bez jakiegoś dziwnego wrażenia, zdawał się wabić Nostroma ku swemu źródłu. Tymczasem jakiś człowiek, odziany w wyszarzałe i podarte poncho, zeskoczył ze strzemion i rozpychając tłum łokciami na prawo i na lewo, zaczął usilnie prosić „jego wielmożność” o zatrudnienie w porcie. Skomlał, ofiarując señorowi capatazowi połowę swej dziennej płacy za dopuszczenie go do buńczucznego bractwa cargadores. Zapewniał, że gotów jest poprzestać na drugiej połowie. Ale prawa ręka kapitana Mitchella – „nieoceniony w naszej pracy i bezwarunkowo nieprzekupny człowiek” – spojrzał krytycznie na obszarpanego mozo i potrząsnął przecząco głową, nie wyrzekłszy ani słowa wśród wzmagającego się zgiełku.
Mozo zeszedł mu z drogi, lecz oddaliwszy się nieco od Nostroma, zaczął go przedrzeźniać. Z drzwi sali tanecznej wychodzili mężczyźni i kobiety, zataczając się, ociekając potem, drżąc na całym ciele. Zdyszani, z osłupiałymi oczyma i rozchylonymi ustami, opierali się o ściany budynku, w którym wśród nieustannych grzmotów bębna rzępoliły z szaleńczym uniesieniem harfy i gitary. Klaskały setki rąk, słychać było piski, które naraz przycichały, po czym rozlegał się śpiewany zgodnym chórem refren pieśni miłosnej o tęsknej nucie. Czerwony kwiat, rzucony celnie przez kogoś z tłumu, musnął policzek świetnego capataza.
Zręcznym ruchem uchwycił go w locie, lecz przez jakiś czas nie odwracał głowy. Kiedy wreszcie raczył się obejrzeć, zobaczył, iż tłum rozstępuje się przed śliczną morenitą139, z włosami spiętymi małym, złotym grzebykiem. Szła ku niemu wolnym przejściem.
Jej szyja i ramiona wynurzały się, nagie i pulchne, ze śnieżnobiałej bluzki. Niebieska wełniana spódnica, obfita z przodu, wąska na biodrach i obcisła od tyłu, uwydatniała jej wyzywający chód. Podeszła i położyła rękę na karku klaczy, rzucając z ukosa lękliwe i zalotne spojrzenie.
– Querido140 – zaszczebiotała pieszczotliwie – dlaczego udajesz, że mnie nie widzisz, kiedy cię spotykam na ulicy?
– Bo cię już nie kocham – odparł Nostromo spokojnie po chwili namysłu.
Dłoń spoczywająca na karku klaczy drgnęła nagle. Morenita pochyliła głowę pod spojrzeniami tłumu, który otaczał wielkim kołem wielkodusznego, straszliwego i niestałego capataza de cargadores i jego dziewczynę.
Nostromo zerknął w dół i zobaczył, że łzy zaczynają ściekać po jej twarzy.
– A więc to tak, mój najmilszy! – szepnęła. – Czy to prawda?
– Nie – rzekł Nostromo, rozglądając się niedbale. – To kłamstwo. Kocham cię tak samo jak dawniej.
– A czy to prawda? – zaszczebiotała radośnie, mając jeszcze policzki wilgotne od łez.
– Prawda!
– Prawda, jak ci życie miłe?
– Tak jest. Ale nie zmuszaj mnie, abym przysięgał przed Madonną, która stoi w twoim pokoju. – I capataz uśmiechnął się lekko, odpowiadając na wyszczerzone w uśmiechach zęby tłumu.
Zaczęła się przymilać, śliczna, nieco niespokojna.
– Nie, nie będę cię zmuszała. Poznam po twoich oczach, czy mnie kochasz. – Położyła mu rękę na kolanie. – Dlaczego tak drżysz? Czy z miłości? – mówiła dalej wśród rozlegających się nieustannie grzmotów gombo. – Ale jeżeli tak ją kochasz, to powinieneś dać swojej Paquicie oprawny w złoto różaniec, żeby go zawiesiła na szyi swej Madonny.
– Nie – odparł Nostromo, spoglądając w jej podniesione, proszące oczy, które nagle osłupiały ze zdumienia.
– Nie? Cóż więc raczy mi dać wielmożny pan przy dzisiejszej fieście, żebym nie potrzebowała wstydzić się przed ludźmi? – zapytała gniewnie.
– Nie potrzebujesz się wstydzić, że raz nie dostałaś nic od swego kochanka.
– Prawda! To wstyd dla wielmożnego pana, mojego biednego kochanka – rzuciła szyderczo.
Śmiano się z jej gniewu, z jej przycinka. Co za zuchwała żmijka! Świadkowie tego widowiska przywoływali śpiesznie innych. Krąg dokoła siwej klaczy powoli zacieśniał się.
Dziewczyna odstąpiła na krok, urągając szyderczym spojrzeniom, po czym przypadła znów do strzemienia i wspięła się na palcach, zwracając do Nostroma wzburzoną twarz i pałające oczy.
– Juanie – syknęła – mogłabym cię pchnąć nożem w serce!
Straszliwy capataz de cargadores, któremu wielkoduszna niedbałość nie pozwalała ukrywać się ze swymi miłostkami, objął ją ramieniem za szyję i ucałował jej rozedrgane usta. Dokoła rozległ
139
140