Infantka. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Infantka - Józef Ignacy Kraszewski страница 13
Cesarz ma wielki apetyt na Polskę?
Niemeczkowski rzucił się tak gwałtownie, usłyszawszy to pytanie, jakby w niego piorun uderzył; stanął przerażony niemal.
– W imię ojca i syna! któż to powiedział? – krzyknął.
Bieliński śmiał się.
– Nikt nie mówił, ale ja cię o to posądzam – rzekł. – Kręci się tu różnych ludzi siła i od Szweda, i od cesarza, i od Francuzów, a w Litwie od cara. Cesarz ma dużo swoich u nas… naturalnaby rzecz była, gdyby i z ciebie chciał skorzystać.
Pan Zygmunt – tak było imię Niemeczkowskiemu – nie odpowiadając, wąsa zagryzał; w twarzy widać było jakieś wahanie i obawę.
– Gdzieżby znowu mieli takiego małego jak ja człowieka posyłać – odezwał się – nie na wieleby się im przydało. Alem ja tyle lat cesarzom służył, napatrzył się ich potęgi, że sam z siebie, gdybym mógł, gotówbym im pomagać, po dobrej woli.
Więc jak tu rzeczy stoją, rotmistrzu?
Bieliński śmiejąc się poklepał go po ramieniu.
– No! no – rzekł – więcej wiedzieć ja nie chcę. Co do cesarskich zalotów o naszą koronę, niewiele wiem i znam tych rzeczy. Jest tu możnych panów dosyć, co z cesarzem trzymają; prawda, będą tacy, co go za pieniądze zechcą popierać, ale szlachta się boi. Na Węgrzech i w Czechach Niemcy dobrze swobód i przywilejów ukrócili, a my o swoje dbamy. Gdyby nawet kogo z rodziny wybierać chciano, naprzódby się musiał z naszą królewną ożenić, a powtóre… dobrzeby go obwarowano, aby nam absolutum dominium nie wprowadził.
Szlachta nie lubi Niemca…
Niemeczkowski słuchał z zajęciem.
– Ale dla obrony od Turka i Moskala – rzekł – potęga cesarza bardzoby się nam przydała…
– Dotąd myśmy się bez niej obchodzili – odparł Bieliński.
– Któż się więcej do korony swatał? – począł po chwilce Niemeczkowski.
– O Francuzie mówią – rzekł Bieliński – a ten siłę ma bodaj nie mniejszą, jak cesarz, a groźnym nie jest. Pruski książę pokrewny takżeby rad być wybranym. Litwa chciałaby cara, ale się pono rozmyśli… Są tacy, co o małym synku króla szwedzkiego, z naszej królewnej narodzonym, bąkają…
Kto może zgadnąć przyszłość, wszakci król żyje.
– Ale mu życia nie obiecują? – zapytał Niemeczkowski.
– Bardzo źle jest – począł rotmistrz. – Nieszczęśliwy pan przez baby popadł i w chorobę i w taki stan, że mu się życia nie chce.
Dziś lub jutro testament ma pisać kazać i pieczętować.
Bieliński sparł się na ręku i łzę otarł.
– W testamencieby mógł wyrazić życzenie co do następcy? – wtrącił Niemeczkowski.
– Nie wiem czyby się to na co zdało – ciągnął dalej Bieliński – a mniej niż komu cesarzowi, bo z powodu królewnej żal do niego ma. Powtarza to iż umiera bezpotomnym przez niego, gdy mu się wczas rozwieść z żoną nie dano.
Niemeczkowski słuchał pilno, nie odpowiedział nic i rozmowa zdała się wyczerpaną, gdy stanąwszy znowu przed Bielińskim spytał.
– Nie słyszeliście tu co o Gastaldim?
Ruszył ramionami rotmistrz.
– Jakim? tym co się na naszym dworze wychowywał?
– Myślę, że ten właśnie jest, bo ich dwu nie znam – odezwał się pan Zygmunt. – Nie ma go tu?
– Nic nie wiem o nim.
Znowu czas jakiś rozmowa nie szła. Niemeczkowski przysiadł na tarczanie.
– Cale ja tu – odezwał się – inaczej u was znajduję niż się spodziewałem. Mówiono w Wiedniu, że cesarz potężne ma stronnictwo w Polsce i prawie zapewniony wybór. Tu zaś kogo zapytam, komu o tym napomknę, słuchać o nim nie chce.
Myślałem, że się wam na co przydam, bom się zżył z wielu dworskiemi, panami i rycerstwem.
– Ale wszystko to za wczesne – przerwał Bieliński. – Król żyje, Bóg dać może iż się podźwignie.
W ten sposób przerywana rozmowa trwała jeszcze czas jakiś, gdy rotmistrz zapytał Niemeczkowskiego, czy długo myślał tu bawić i jaki był właściwie cel podróży, ażali tu osiąść nie myślał.
– Sam nie wiem – odezwał się Niemeczkowski – rodzinę mam daleką, która mnie nie zna a ja jej też. Chciałem się w kraju rozpatrzeć na wypadek, gdyby cesarz miał tu jaką nadzieję.
– I wybrałeś się w złą godzinę – dodał Bieliński – gdy powietrze już do Warszawy zagląda a po kraju się szerzy. Lada chwilę my z królem ztąd wyruszamy.
– Dokąd?
– Nie wiem, ku Litwie pewnie – mówił Bieliński.
– A królewna? – badał Niemeczkowski.
– Ją także wyprawią, ale pewno nie tam gdzie król będzie – rzekł rotmistrz. – Ci co przy naszym panu są, nie radzi, aby na ich czynności zblizka patrzano.
Mówiąc to wstał stary Bieliński.
– Do licha mi tu u ciebie w tej izbie pod strychem duszno, albo ty ze mną chodź ztąd, lub ja sam na zamek muszę.
– Weźmiecie mnie z sobą? – spytał wahając się gość?
– Dlaczegożby nie – uśmiechnął się Bieliński. – Najlepszy to będzie sposób przekonania cię jak tu na cesarskich patrzą, gdy ciebie ze stroju i z mowy za jednego z nich wezmą.
Zawahał się posłyszawszy to pan Zygmunt.
– Jeżeli tak – odparł – wolę w gospodzie pozostać.
– Ja mam izbę na zamku – dodał Bieliński – pójdziesz do mnie. Przyjechałeś się rozpatrzeć, a w gospodzie tylko czeladź spotkasz, u mnie zawsze się kto znajdzie. Choćby ci co nie w smak było, lepiej ażebyś się nie łudził.
Wyszli tedy na zamek oba.
Stojący w progu Barwinek pozdrowił ich przechodzących i powiódł za niemi oczyma. Od czasu, jak rotmistrza widział na rozmowie poufałej z gościem swoim, znacznie był uspokojony i miał go już