Płomienie. Stanisław Brzozowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Płomienie - Stanisław Brzozowski страница 21
Zamyślił się.
– A szkoda Nikoleńki – zaczął. – Ja, przyznam się, jużem myślał: uniwersytet skończy, posadę otrzyma, na starość weźmie. A tak co? Żył człowiek, męczył się, a po co? Nie wiadomo po co. Nie może przecież rodzić się człowiek po to, aby papiery przepisywać i w preferansa grać.
Po pogrzebie zaprosił nas Wasyli Andrejewicz do siebie – Mikołaja Wrońskiego wspomnieć i samym pożegnać się. Egzaminy były ukończone i trzeba było myśleć o odjeździe. Siedzieliśmy w altance przy butelce starego dereniaku. Wasyli Andrejewicz brodę nerwowo targał.
– Archimedes144 mówił: daj mi taki punkt, abym mógł na nim stanąć poza ziemią, a ja ją poruszę… A ja mówię tylko: dajcie mi taki punkcik, aby na nim życie przetrwać było można, aby błoto rosyjskie w duszę nie kapało. I z całą geometrią wykreślną i analityczną, z całą trygonometrią kulistą na próżno szukać: nie znajdziecie. Zawsze się odnajdzie taka jedna nić i za nią człowieka aż na dno ściągnie. Tego jednego ja tylko zawsze chciałem – życie przeżyć na boku spokojnie. Już ja tam niczego nie chcę, ziemi nie dźwignę. Niechby tylko krzywdy mi na duszę nie padły.
Odezwał się z nas ktoś, że wspominać go będziemy dobrym wspomnieniem.
– Ano, to tak, panowie. Starałem się osobiście nie robić nic… Ot, dwadzieścia kilka lat przeszło: chciałoby się samemu sobie coś wspomnieć. I cóż wspominać ja będę? To przynajmniej robiłem: głów nie kaleczyłem i nie wykrzywiałem, ale stałem i patrzyłem, jak inni to robili. Rady pedagogiczne przecież są. Nasłuchał się człowiek wszystkiego i zmilczał.
Nalał kieliszki.
Trąciliśmy się znowu.
– Do dna, panowie, do dna, wielki toast wznoszę…
I jeszcze raz trącił się z najbliższym sąsiadem.
– Na pohybel – rzekł – wszystkiemu temu na pohybel! Kędy człowiek pamięcią sięgnie błoto, błoto, błoto!Tu – wskazał na dom w sąsiednim ogrodzie – ksiądz mieszkał, prefekt. Wielkiego rozumu człowiek był. Z jednej strony do płotu podchodził, ja z drugiej. I tak rozmawialiśmy nieraz. Ja mu o Łobaczewskim145 mówiłem, on mnie Hoene-Wrońskiego146 fragmenty na pamięć przytaczał. Kanta147 tłumaczył. Do pierwszej, drugiej w nocy staliśmy nieraz w letnią noc i gadali. Człowiek o Rosji zapomniał, o wszystkim. Wielka jest rzecz matematyka, panowie. Całkiem jak skrzydła, i oto na tych skrzydłach myśmy razem latali. A czy uwierzycie, panowie, że nie przeszło dwóch lat, po tej oto ulicy tego samego księdza na wozie wieźli w kajdanach – rok sześćdziesiąty trzeci był – i że ja tu obok furtki stałem i temum człowiekowi się nie ukłonił. Patrzył na mnie tymi niebieskimi oczami. Siwa głowa mu się trzęsła. Kozak któryś podbiegł i patriotyzm wykazał: w kark mu dał. A ja stałem jakby całkiem nieznajomy.
– Wasyli Andrejewicz – odezwał się kobiecy głos spoza nas – a cóż ty tak! A o tym już nie pamiętasz, żeś na drugi dzień do niego do Bracławia do więzienia pojechał i do Kijowa do generał-gubernatora jeździł.
– To jużeś ty mi tak kazała.
– Nieprawda – zaczerwieniła się żona, wchodząc. – Jak możesz nawet tak mówić. Uczciwszego człowieka i odważniejszego, jak ty, nigdy nie widziałam.
– Daj pokój, Wiera. Sam siebie człowiek najlepiej zna, i jeszcze raz, panowie, na pohybel temu wszystkiemu!
Podano drugą butelkę.
– I to jeszcze powiem, panowie, nie powinien nigdy człowiek siebie samego oszczędzać. Z geometrycznego punktu widzenia na samego siebie trzeba patrzeć: i cóż ja jestem, mizerny punkcik, aby warto było o mnie dbać. I pamiętać, że tamto właściwie jest to nieskończone, a nie ja.
Z ogrodu dobiegły głosy bawiących się dzieci.
– I trudno, panowie – mówił Kuźniecow – nie o sobie, ale o takich oto główkach złocistych, o kędzierzawych z geometrycznego punktu widzenia pomyśleć. Ale to wam przysięgam, że nadejdzie czas, a nic innego i im nie powiem: człowiek nie powinien siebie oszczędzać.
Pożegnaliśmy się z Wasylem Andrejewiczem.
Chcieliśmy spędzić pomiędzy sobą tę ostatnią, krótką letnią noc. Pobiegłem do domu spakować rzeczy i pożegnać się z rodzicami Adasia. Pomiędzy nim a matką i ojcem stosunki były bardziej niż kiedykolwiek naprężone. Adaś miał wyjechać na kondycję148, aby uniknąć nieustannego szpilkowania. Na mnie pan Bielecki też zezem patrzył, a miarkował się tylko przez wzgląd na majątek mojego ojca. Sytuacja zaostrzyła się od czasu przygody z księdzem Wincentym.
Istniał zwyczaj, że maturzyści szli do księdza przed pierwszym egzaminem prosić o błogosławieństwo.
Zbierano zazwyczaj składkę i tę po całej ceremonii doręczano księdzu w jakim haftowanym pularesie149 lub wyszywanej paciorkami portmonetce. Ksiądz za to po skończonych egzaminach odprawiał uroczystą mszę z kazaniem specjalnie do młodzieży zwróconym. W tym roku jednak ksiądz Wincenty niedomagał. Doktor zakazał mu odprawiać nabożeństwa ze względu na wilgoć i chłód panujący w kościele.
Do składek zabrakło pretekstu…
Pomimo to nabożniejszym wydawało się świętokradztwem otrzymać błogosławieństwo gratis.
Pierwszy podszedł do księdza jeden z braci Turskich. Podczas gdy ksiądz mruczał swoje zaklęcia, Turski wsunął mu do rękawa banknot.
Ksiądz natychmiast zorientował się w sytuacji i każdemu następnemu podstawiał już rękaw tak, aby manipulacja łatwiejsza była do wykonania.
Wszystko było dobrze, póki po błogosławieństwo podchodzili chłopcy z rodzin przestrzegających tradycji i przechowujących ideały narodowe.
Nadeszła jednak kolej na Adasia.
Tu zaszło coś nieprzewidzianego.
Ksiądz mruczał już przez długi czas łacińskie wyrazy, ale do rękawa nie przybywało nic. Przypuszczając, że Adaś nie mógł na czas przygotować pieniędzy, ksiądz od jednego błogosławieństwa przechodził do drugiego, deklamował całą litanię. Adaś stał nieporuszony i przyglądał się księdzu.
Później ksiądz Wincenty zapewniał, że mrugał on nawet lewym okiem.
Wreszcie sytuacja stała się niemożliwa: czułem, że parsknę śmiechem. Chcąc uniknąć tego, wybiegłem. Jakaś stojąca przed księżym gankiem dewotka twierdziła nawet, że trzasnąłem drzwiami.
143
144
145
146
147
148
149