Nad Niemnem, tom drugi. Eliza Orzeszkowa

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Nad Niemnem, tom drugi - Eliza Orzeszkowa страница 11

Nad Niemnem, tom drugi - Eliza Orzeszkowa

Скачать книгу

córki spostrzegła coś takiego, co ją tak przeraziło czy podnieciło, że dość prędkim ruchem podniosła się i na łóżku usiadła.

      – Loki rozfryzowane! – jęknęła.

      A potem spiesznie do Teresy mówiła:

      – Moja Tereniu, niech Zofia co najprędzej przypnie Leoni świeżą kokardę i włoży jej na nogi warszawskie pantofelki… Ale z włosami? Co tu robić z włosami?

      – Zwiążę je wstążką! – zaproponował podlotek.

      – Cóż robić? Zwiąż wstążką! – odpowiedziała matka. – Tylko – dodała – żeby wstążka tego samego koloru była co kokarda.

      Kiedy Leonia odbiegła, z dala i już głośno panny służącej przywołując, chora ruchem zmęczenia i nadzwyczajnej słabości osunęła się znowu na pościel i ledwie dosłyszalnym głosem poprosiła:

      – Moja Tereniu, pilnuj tylko, aby nikt tu nie przychodził, nikt a nikt… Nie mogę teraz znieść najmniejszej fatygi. Poczytaj trochę o Egipcie… tylko niegłośno czytaj…

      W błękitnej sypialni Teresa stłumionym głosem czytała francuskie podróże po Egipcie, chora czytania tego słuchała w bezwładnej nieruchomości, po salonie zaś przechadzało się dwóch mężczyzn, których wysokie postacie rozmijały się wciąż z przechadzającymi się także trzema niedorosłymi panienkami. Darzeckie i córka Korczyńskich trzymając się pod ręce chodziły wyprostowane i mierzonymi krokami, ale nad ich sztywnymi postaciami, rogi gorsetów zdradzającymi, małe, utrefione głowy bardzo ruchliwie zwracały się ku sobie w bardzo ożywionej pogadance. W rogu salonu z otwartą książką w ręku siedział Witold, ale nie czytał, tylko bystrym, uważnym i coraz chmurniejszym wzrokiem wpatrywał się w ojca i z kolei w siostrę. Widać też było, że przysłuchiwał się pilnie rozmowom przez obie te osoby prowadzonym. Istotnie, zaciekawiająca była zmiana, która zaszła w ruchach, fizjonomii i sposobie mówienia Korczyńskiego. Mogło się zdawać, że zmalał trochę i wyszczuplał, tak nisko głowę pochylał i porywcze swe i rozmachliwe zazwyczaj gesty powściągał. Sposób, w jaki do szwagra swego przemawiał, powściągliwy był także, jakby staranny, a wyraz oczu i ust zdradzał wyraźną chęć przymilenia się i przypodobania. Tylko może właśnie ten umizg i ta staranność o stanie się przyjemnym gościowi pogłębiły grube fałdy jego czoła i policzków, a długie wąsy opuściły aż na klapy płóciennego surduta, w którym przed chwilą zamierzał udać się w pole. Doskonałe przeciwieństwo z panem domu przedstawiał gość. Wysoki, cienki, tak sztywny, że można by go wziąć za chodzący posąg, wytwornie ubrany, chodził on po salonie krokiem mierzonym, trochę drobniejszym, niż by z natury wypadało, z lekkim poskrzypywaniem błyszczącego obuwia. Ręce trzymał w kieszeniach, a blada, wąska, delikatna i krótkim, siwiejącym zarostem otoczona twarz jego okryta była wyrazem głęboko uczuwalnej i wielostronnej wyższości majątkowej, rodowej, cywilizacyjnej. Mową płynną i monotonną wyrażał on Korczyńskiemu głębokie swe ubolewanie nad tym, że niepokoić go musi upomnieniem się o dług swój, czyli o niewypłacony mu dotąd posag żony. Korczyński przy pierwszych zaraz słowach jego tej sprawy tyczących się drgnął, jak gdyby mu kto ostrze jakieś za skórę zapuścił, nagle i dziwnie lekko do bocznego stolika poskoczył i z uśmiechem prawie zalotnym wzięte stamtąd cygaro szwagrowi podał:

      – Dziękuję, przed obiadem nie palę nigdy – rąk z kieszeni nie wyjmując i przechadzki swej nie przerywając odmówił Darzecki.

      Benedykt z wyrazem prośby popatrzył mu w oczy.

      – A może?… Wcale dobre… Przywiozłem takich parę pudełek z miasta na wypadek takich gości, jak kochany szwagier… tylko takich gości!

      – Dziękuję, nie – powtórzył gość z ledwie spostrzegalnym i pierwszym, odkąd tu przybył, poruszeniem głowy, a zaraz potem mówił dalej: – Właściwie, te kilkanaście tysięcy rubli są bagatelką, o której i mowy pomiędzy nami być nie powinno… Pojmuję dobrze solidarność obywatelską, będącą niejako fundamentem społecznej budowy. Powinniśmy podtrzymywać się wzajem, chociażby z ujmą własną… tak, cho-ciaż-by z uj-mą. Człowiek cywilizowany nie może doświadczyć większej przykrości, jak kiedy mu przychodzi pogwałcić w najmniejszej rzeczy te węzły, te sympatie, te najlepsze chęci, które uczuwa dla swoich bliskich, tak, dla swo-ich blis-kich…

      – Procenty płacę regularnie – nieśmiało i cicho przerwał Benedykt.

      Mała, siwiejąca głowa, na sztywnym karku osadzona, uczyniła drugie z rzędu, zaledwie dostrzegalne poruszenie, tym razem twierdzące.

      – Regularnie, tak, re-gu-lar-nie. Jesteś, kochany szwagrze, człowiekiem honoru i serca i za prawdziwe szczęście uważam sobie, że ci to przyznać mogę…

      – Więc może i nadal… – szepnął Benedykt.

      Błyszczące obuwie gościa głośniej trochę skrzypnęło i była to jedyna oznaka, że czuł się cokolwiek zakłopotany.

      – Niepodobna, kochany panie Benedykcie… Gdyby człowiek mógł zawsze być panem okoliczności, bezwarunkowo miałbym sobie za punkt obywatelskiego honoru, tak, ho-no-ru, a także za miłą powinność pokrewieńską i przyjacielską, uczynić ci i nadal, jak dotąd czyniłem, folgę, ustępstwo, ułatwienie w twoich interesach… tak jak dotąd czyniłem…

      – Za co ci, kochany szwagrze, najpokorniej wdzięczny jestem – przerwał znowu Benedykt, a głos jego był istotnie bardzo pokorny. – Dobroć i względność twoja… – ciągnął – ośmiela mię…

      Wtem jak jasne motyle pomiędzy nagie ciernie w rozmowę tę wpadły trzy panienki. Trzymając się pod ręce, drogę dwom rozmawiającym mężom zabiegły i na paluszkach wstecz przed nimi idąc, chórem srebrzystych głosików zaczęły:

      – Papciu, kuzynki mówią, że salon nasz jest bardzo pusty i wcale nieładnie wygląda… I ja jestem tego samego zdania…

      – Wujaszek mógłby już, doprawdy, nowe meble sprowadzić i lepsze dywany sprawić… – jednogłośnie przywtórzyły dwie niedorosłe córki Darzeckiego.

      – U nas na pensji nawet salon daleko jest piękniejszy, a ja bym tak chciała, aby nasz był choć taki, jak tamten…

      – Pomiędzy oknami powinny być lustra i konsole73… – zadecydowały kuzynki.

      – Papciu, mój papciu, proszę sprowadzić lustra i konsole, bo doprawdy, mnie aż wstyd, że u nas takie nagie ściany… – żałośnie i prawie ze łzami ojcu w oczy patrząc wołała Leonia.

      Benedykt z rodzajem osłupienia na te trzy śliczne istotki patrzał, aż krzyknął prawie:

      – No, nie przeszkadzajcie nam rozmawiać! Lalkami wam jeszcze bawić się, a nie salony urządzać…

      Panienki trochę rozśmieszone, a trochę zagniewane, frunęły ku tej stronie salonu, w której siedział Witold. Pierwszy raz, z siedzenia swego nie powstając, wmieszał się on do ich rozmowy.

      – Może byś ty, Leoniu, mozaikowej posadzki i fresków na suficie chciała…

      Gniewnej ironii, z jaką to wymówił, nie dosłyszawszy, cmoknęła bledziutkimi wargami tak, jakby czegoś smacznego skosztowała.

      – Czemuż

Скачать книгу


<p>73</p>

konsola – stolik pod lustrem, zwykle przytwierdzony do ściany. [przypis redakcyjny]