Mesjasz Diuny. Frank Herbert
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Mesjasz Diuny - Frank Herbert страница 2
Imperialne panowanie Muad’Diba wydało więcej historyków niż jakakolwiek epoka w historii ludzkości. Większość tych zawistników i sekciarzy broni własnego, zaściankowego punktu widzenia, co już mówi co nieco o niezwykłym wpływie tego człowieka, który budzi takie emocje na tylu różnych planetach.
Naturalnie, zawarł on w sobie składniki historii, idealnej oraz idealizowanej. Człowiek ten, Paul Atryda ze starożytnego wysokiego rodu, otrzymał pod okiem lady Jessiki, swej matki i czarownicy Bene Gesserit, staranne szkolenie prana i bindu, dzięki czemu posiadł niezwykłą kontrolę nad swoim układem mięśniowym i nerwowym. Co więcej, był mentatem, osobnikiem o zdolnościach umysłowych przewyższających obłożone religijnym zakazem komputery używane przez starożytnych.
Nade wszystko jednak Muad’Dib był Kwisatz Haderach, którego Bene Gesserit z ich planem eugenicznym poszukiwały wśród tysięcy pokoleń.
Tak więc Kwisatz Haderach, „ten, który jest w wielu miejscach naraz”, prorok, mężczyzna, poprzez którego Bene Gesserit miały nadzieję sterować ludzkim przeznaczeniem – taki człowiek został Imperatorem Muad’Dibem, wymusiwszy polityczne małżeństwo z córką Padyszacha Imperatora, którego pokonał.
Skupmy się na paradoksie, na klęsce ukrytej w owej chwili, bo zapewne czytaliście innych historyków i znacie nagie fakty. Dzicy Fremeni Muad’Diba rzeczywiście pokonali Padyszacha Imperatora Szaddama IV. Rozgromili legiony sardaukarów, połączone siły wysokich rodów, wojska Harkonnenów i najemników kupionych za pieniądze przegłosowane w Landsraadzie. Muad’Dib rzucił Gildię Kosmiczną na kolana i osadził swą siostrę Alię na religijnym tronie, który Bene Gesserit uważały za swoją własność.
Dokonał tego wszystkiego i jeszcze więcej.
Misjonarze kwizaratu Muad’Diba ponieśli żagiew świętej wojny w przestrzeń międzyplanetarną i choć ich dżihad już po dwunastu standardowych latach stracił pierwotny impet, trwająca w tym czasie religijna kolonizacja poddała niemal cały wszechświat jednej władzy.
Dokonał tego, ponieważ zdobycie Arrakis, planety najczęściej nazywanej Diuną, zapewniło mu monopol na najtwardszą walutę we wszechświecie – geriatryczną przyprawę, melanż, życiodajną truciznę.
Oto kolejny składnik historii idealnej: substancja, której psychotropowe właściwości rozmotują czas. Bez melanżu matki wielebne zgromadzenia żeńskiego Bene Gesserit nie mogły uprawiać sztuki obserwacji i panowania nad ludźmi. Bez melanżu sternicy Gildii nie mogli pilotować statków w przestrzeni kosmicznej. Bez melanżu miliardy obywateli Imperium zmarłyby wskutek narkotycznego głodu.
Bez melanżu Paul Muad’Dib nie mógłby czytać przyszłości.
Wiemy, że ów moment najwyższej potęgi krył porażkę. Wyjaśnienie może być tylko jedno – że absolutnie dokładna i kompletna przepowiednia jest zabójcza.
Inni historycy podają, że Muad’Dib został pokonany przez oczywistych spiskowców: zgromadzenie żeńskie, Gildię oraz naukowych amoralistów z Bene Tleilax pod postacią maskaradników. Jeszcze inni wskazują na szpiegów w otoczeniu Muad’Diba. Rozwodzą się nad Tarotem Diuny, który przyćmił prorocze zdolności Imperatora. Niektórzy podkreślają, że zmuszono go do przyjęcia na służbę gholi, ciała wskrzeszonego z martwych w celu zniszczenia Muad’Diba. A przecież nie mogą nie wiedzieć, że tenże ghola był Duncanem Idaho, który poległ, ratując młodemu Paulowi życie.
Mimo to kreślą obraz koterii kwizaratu zarządzanego przez panegirystę Korbę. Krok po kroku odsłaniają plan Korby obliczony na zrobienie z Muad’Diba męczennika i zrzucenie winy na Chani, jego fremeńską konkubinę.
Jak te opowieści wyjaśniają fakty znane historii? Nijak nie wyjaśniają. Jedynie przyjmując zabójczy charakter przepowiedni, możemy zrozumieć upadek tak ogromnej i dalekowzrocznej potęgi.
Tuszę, że inni historycy wyciągną jakieś wnioski z tego odkrycia.
– Analiza historii. Muad’Dib pióra Bronsa z Ixa
Nie ma przepaści między bogami a ludźmi. Jedni subtelnie przenikają się z drugimi.
– z Przypowieści Muad’Diba
Planując krwawą intrygę, Scytale, tleilaxański maskaradnik, nie uwolnił się od pełnej smutku litości.
„Będę żałował, że zgotowałem Muad’Dibowi cierpienie i śmierć” – powiedział sobie w duchu.
Skrzętnie zataił współczucie przed innymi spiskowcami. Taka wrażliwość dowodziła, że łatwiej mu się utożsamić z ofiarą niż z napastnikami – typowa cecha Tleilaxan.
Pogrążony w milczeniu Scytale stał nieco na uboczu. Od jakiegoś już czasu toczył się spór o psychiczną truciznę. Namiętny i gwałtowny, ale uprzejmy zgodnie z regułą, którą kompulsywnie wybierali adepci Wielkich Szkół, gdy chodziło o zagadnienia zbliżone do ich dogmatów.
– Niby masz go już w garści, a ptaszek znów jest na dachu!
Powiedziała to matka wielebna Bene Gesserit, stara Gaius Helena Mohiam, goszcząca ich tutaj, na Wallachu IX. Chuda jak tyka czarownica w czarnej szacie tkwiła w dryfowym fotelu na lewo od Scytale’a. Opuszczony na plecy kaptur aby odsłaniał zasuszoną twarz w koronie siwych włosów. Oczy patrzyły z głębokich oczodołów, a rysy przypominały pośmiertną maskę.
Rozmawiali w języku mirabhasa – falangi spółgłosek niczym gładko oszlifowane diamenty, szeroko artykułowane samogłoski. Precyzyjnie wyrażał emocjonalne niuanse. Skorzystał z tego Edryk, sternik Gildii, odpowiadając matce wielebnej werbalnym ukłonem w opakowaniu szyderczego śmiechu – istna perełka uprzejmego lekceważenia.
Scytale spojrzał na wysłannika Gildii. Oddalony ledwie o parę kroków Edryk szybował w zbiorniku z pomarańczowym gazem. Zbiornik spoczywał pośrodku przezroczystej kopuły zbudowanej przez Bene Gesserit na tę okazję. Gildianin miał z grubsza ludzką, wydłużoną figurę, płetwy w miejsce stóp i wielkie jak wachlarze dłonie z błoną między palcami – dziwna ryba w dziwnej wodzie. Z odpowietrzników zbiornika unosił się bladopomarańczowy obłok buchający wonią geriatrycznej przyprawy, melanżu.
– Jeśli nie zaprzestaniemy swarów, umrzemy na głupotę!
To była czwarta z obecnych osób, potencjalna uczestniczka spisku, księżna Irulana, małżonka („Ale nie żona” – podkreślił w duchu Scytale) ich wspólnego wroga. Wysoka, piękna blondynka we wspaniałym stroju z futra płetwala błękitnego i w pasującym do niego kornecie stała przy narożniku zbiornika, w którym pływał Edryk. W uszach błyszczały jej złote ozdoby. Nosiła się z wyniosłością wielkiej pani, jednak wystudiowany spokój na jej twarzy zdradzał sztukę samokontroli opanowaną w szkole Bene Gesserit.
Myśli Scytale’a przeniosły się z niuansów języka na niuanse miejsca spotkania. Kopułę otaczały ze wszystkich stron wzgórza pokryte liszajami topniejącego śniegu, na którym stojące w zenicie niewielkie, błękitnawe słońce malowało wodniste niebieskie plamy.
„Dlaczego akurat to miejsce?” – zastanawiał się Tleilaxanin. Bene Gesserit rzadko robiły coś bez powodu. Na przykład wyraźny cel tej kopuły: w bardziej konwencjonalnym, zamkniętym