ŻEBRZĄC O ŚMIERĆ. Graham Masterton
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу ŻEBRZĄC O ŚMIERĆ - Graham Masterton страница 26
W przeszłości, która wydawała się teraz odległa o całe wieki, była obiecującą młodą projektantką ubrań, a Matty studiował prawo na Uniwersytecie Cork. Wpadli na siebie w klubie nocnym U Gorby’ego w pewną koncertową środę i niemal od razu między nimi zaiskrzyło. Kiedy już zamknięto klub, znajomy Matty’ego ze szkolnych czasów zaprosił ich do swojego mieszkania w Togher na kilka drinków, a nad ranem następnego dnia oboje po raz pierwszy spróbowali kokainy w postaci cracku.
Ich śpiwór był rozdarty na dole, więc Matty przykrył go workiem na śmieci. Wiatr porwał lekką folię, więc teraz śpiwór był przemoczony, podobnie jak trzy pary wełnianych skarpet, które miała na stopach Máire. Przytuliła się jeszcze mocniej do Matty’ego.
– Nie czuję stóp, ale poza tym wszystko okropnie mnie boli – poskarżyła się cicho, po czym zaczęła kaszleć. Kaszlała i kaszlała, wypluwając co jakiś czas grudki kleistej flegmy. W końcu zdołała się uspokoić i kilkakrotnie wytarła usta kraciastym szalem. – Myślisz, że Scully jest jeszcze na mieście? – spytała.
– Nawet jeśli jest, nic nam nie da. Unikamy go od dwóch tygodni, więc najpierw musielibyśmy wyrównać rachunek.
– A co z Bimbo?
– Nawet o tym nie myśl. Pewnie leży już w łóżku z tym swoim piegowatym kumplem.
– Ile nam zostało kasy?
– Trzydzieści sześć euro i jedenaście centów.
– Tylko tyle? Nie powinniśmy byli kupować tych ryb z frytkami. I tak za chwilę swoją wyrzygam. Ale trzydzieści sześć euro powinno wystarczyć na działkę koki, co? Na pewno znajdzie się ktoś, kto nam coś sprzeda. Może Billy Murphy?
– Billy Murphy? Jego towar to w siedemdziesięciu procentach środek na odrobaczanie krów.
– Wiem, ale tak czy inaczej zostaje trzydzieści procent czystej koki.
Matty zadygotał. Czuł się wyczerpany i zziębnięty, jakby nieustający deszcz rozrzedził jego krew i zamienił ją w jasnoróżową wodę. Potwornie bolały go plecy, a okryta rdzawym kapturem skóra głowy swędziała tak okropnie, że mógłby ją drapać aż do krwi. Nie wiedział, czy zdoła wykrzesać dość sił, by włóczyć się o tej porze po opustoszałych ulicach Cork, szukając kogoś, kto sprzeda mu porcję kokainy za trzydzieści sześć euro i jedenaście centów. Nawet gdyby udało mu się znaleźć jakiegoś dilera, porcja wielkości połowy paznokcia kciuka kosztowała zwykle co najmniej pięćdziesiąt euro.
Pomyślał o pewnym sprzedawcy z Afryki Zachodniej, niejakim Zoomerze, który kręcił się w okolicach Voodoo Rooms i Chambers, gejowskich klubów na Washington Street, ale o tej porze oba lokale były już zamknięte, a poza tym Matty nie widział Zoomera od kilku tygodni. Może wrócił do Nigerii albo dał się nabrać na prowokację policyjnego tajniaka i trafił do więzienia… a może zadźgał go inny diler.
Choć Matty był okropnie zmęczony i okropnie nie chciało mu się wychodzić ze śpiwora, Máire obudziła w nim przemożny głód i wiedział już, że nie spocznie, dopóki nie uda mu się znaleźć czegoś, co będzie mógł wypalić lub wciągnąć przez nos. W pogniecionej foliowej torbie z Dunnes, w której trzymali większość swojego skromnego dobytku, kryła się fajka do cracku, wykonana z plastikowej butelki oklejonej folią aluminiową i taśmą samoprzylepną. Już sobie wyobrażał, jak pociąga z niej dym i czuje cudowną lekkość. Może Hangout na Princes Street jest jeszcze otwarty i uda mu się znaleźć tam Billy’ego Murphy’ego. Máire miała rację. Co z tego, że jego towar składał się w siedemdziesięciu procentach z wypełniacza? Byle tylko nie był to środek przeczyszczający dla niemowląt, po którym Matty natychmiast robił w spodnie.
– No dobrze, zobaczę, co uda mi się znaleźć – powiedział i zaczął się zmagać z zamkiem śpiwora, który zawsze sprawiał problemy, bo brakowało w nim kilku ząbków. Zdołał przesunąć suwak do połowy długości śpiwora i wypełznąć na zimny, wilgotny chodnik. Wciąż opierał się na kolanach i na rękach, gdy z deszczu wychynęło trzech mężczyzn, którzy szli prosto do niego.
– Wybierasz się gdzieś, przyjacielu? – spytał jeden z nich z dziwnym, melodyjnym akcentem, który brzmiał niemal tak, jakby gość wyśpiewywał te słowa.
Matty wyciągnął rękę i przytrzymał się odrzwi, by pomóc sobie przy wstawaniu. W tym samym momencie mężczyźni podeszli bliżej i otoczyli go. Choć tylko jeden z nich wyróżniał się wzrostem, wszyscy byli potężnie zbudowani. Wysoki mężczyzna nosił szarą skórzaną kurtkę, pozostali byli w czarnych puchowych z kapturami i dżinsach.
– Czego chcecie? – spytała chrapliwym głosem Máire. – Nie mamy żadnego towaru ani kasy, jeśli o to wam chodzi.
– Nie chcemy pieniędzy ani narkotyków – odpowiedział ten wysoki. – Chcemy tylko, żebyście się stąd wynieśli.
– Jak to „wynieśli się”? – rzucił Matty. – Jest środek nocy, do kurwy nędzy.
– A jakie to ma znaczenie? – Wysoki mężczyzna wzruszył ramionami. – Wyniesiecie się stąd i już.
– Nie jesteście gliniarzami, co?
– A wyglądamy na gliniarzy?
– No to skoro nie jesteście glinami, to spadajcie. Nigdzie nie idziemy. To nasza miejscówka.
Wysoki mężczyzna odwrócił się i spojrzał na swoich towarzyszy, jakby szukał u nich potwierdzenia, że zachowuje się racjonalnie i robi to, co powinien.
– Jaka to różnica, te drzwi czy inne? Idź, poszukaj sobie i tej curvă jakiejś innej miejscówki.
Matty dygotał na całym ciele, a jego kolana były tak słabe, że musiał się opierać o witrynę sklepu. Nie miał ochoty na kłótnię. Właściwie marzył tylko o tym, by wpełznąć z powrotem do śpiwora, otulić się nim po czubek głowy i zasnąć. Dlaczego ci ludzie nie mogli po prostu pójść sobie stąd i zostawić ich w spokoju? Był zbyt zmęczony i zdezorientowany, by myśleć o przenosinach, a poza tym ta wnęka była dla nich czymś więcej niż schronieniem przed deszczem. Zajęli ją sześć tygodni temu, gdy zniknął jej poprzedni gospodarz, i przekonali się wkrótce, że to najbardziej zyskowne miejsce do żebrania, jakie kiedykolwiek udało im się znaleźć. Wcześniej żebrali przy wejściu do opuszczonego biura podróży przy centrum handlowym South Mall, ale tam nie zbierali nawet połowy tego, co dostawali tutaj, przy Cook Street.
– Idźcie stąd – powtórzył ten wysoki. – Pozbierajcie te swoje śmieci i spieprzajcie.
– Wal się – rzucił Matty. – Nigdzie stąd nie pójdziemy.
Wysoki mężczyzna przyłożył dłoń do ucha i pochylił się niżej, jakby nie usłyszał odpowiedzi.
– Co mówiłeś, przyjacielu?
– Mówiłem, żebyś się walił – powtórzył Matty. – Spadajcie.