Cień na piasku. Krzysztof Beśka
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Cień na piasku - Krzysztof Beśka страница 13
– Po co ty tam w ogóle idziesz? – pyta po chwili.
Podnoszę się na łokciu.
– Już o tym rozmawialiśmy.
– Wiem, ale… – Odwraca głowę. – Przecież to wszystko się lada dzień rozleci, cały system. Zobacz, co się dzieje znów na Wybrzeżu. Wałęsa jeszcze nie poszedł na emeryturę.
– Nie idę tam, żeby bronić systemu. I mam nadzieję, że żaden z tych chłopaków, których poznałem na egzaminach, nie ma takiego zamiaru. Kraj zawsze będzie nas potrzebował, niezależnie od ustroju. Poza tym to po prostu przygoda, nic więcej. Chcę się najzwyczajniej w świecie wyrwać z domu, zacząć żyć na własny rachunek…
– Nie za wcześnie na takie deklaracje?
– Internaty też są dla ludzi.
– Ale nie wszystkie są ogrodzone murem z drutem kolczastym.
– To jednak wciąż tylko internat.
– Ja bym chyba nie potrafiła.
Chyba wolę już, jak rozmawiamy o astronomii. To jej wielka pasja od lat, wie o gwiazdach bardzo dużo. A w tym mieście, do którego za dwa dni wyjadę, by, jak powiedziałem, wyrwać się z domu i przeżyć przygodę, jest duże planetarium. Myślę, że będziemy się tam często spotykać. I to nie tylko po to, by podziwiać gwiazdozbiory.
Wyrwać się z domu i przeżyć przygodę. Im częściej to sobie powtarzam, tym bardziej się boję. A powinno być odwrotnie.
– Włącz jeszcze raz tę piosenkę – prosi.
Wyciągam rękę, trafiam na przycisk magnetofonu Wilga. Oby baterie dały radę… „Czeka nas rzeka miłości, czeka nas morze radości. Czeka nas rzeka miłości, czeka ocean szczęścia…” – dobiega z głośnika refren piosenki.
Utwór się kończy. Wtedy dziewczyna przytula się jeszcze mocniej.
– Chyba musimy już iść – mówi.
– Zimno ci?
– Nie. Po prostu późno się zrobiło.
Mówi tak, ale ja czuję, że drży. Obejmuję ją ramieniem. Wiem, że do niczego innego nie dojdzie. I ona to wie. Tak się umawialiśmy, szczerzy do bólu. A może jednak nie? Może ta ostatnia nasza noc przed moim wyjazdem powinna wyglądać inaczej?
Ona pierwsza zaczyna mnie całować. Jej głowa przysłania Gwiazdozbiór Lwa i wszystkie inne konstelacje gwiazd…
Ocknął się, dotknął palcami spierzchniętych ust. Miał zatkany nos, chciało mu się pić.
– Herbatki?
Podniósł wyżej głowę. Baltazar właśnie stawiał na fajerkach stary, okopcony od dołu czajnik.
– Poproszę.
Pomieszczenie, w którym leżał na starym, pokrytym plamami materacu, przykryty nadprutą, ale ciepłą kołdrą, miało wielkość dużego pokoju w zwyczajnym mieszkaniu. I tylko jedno, wąskie okno. Dzięki temu nietrudno było ogrzać lokum, co nie było bez znaczenia teraz, na progu zimy. Po sofie w garażu Arka była to degradacja, ale nie narzekał. Ważne, że żył…
Mieszkali tu we czterech, Nowy i ich trzech. Dwóch z nich wyciągnęło go z wraku rozbitego samochodu. Było to dwa dni temu. Przytargali go na bazę, jak nazywali budynek przy torach kolejowych, który pewnie wciąż należał do kolei, ale jakoś nikt się nim przesadnie nie interesował.
Rozległ się nosowy pomruk. Z początku niezbyt głośny, z każdą sekundą potężniał. Po kilku sekundach zaczęły drżeć ściany.
– Intercity nad morze – poinformował Baltazar, nie przerywając smarowania margaryną grubej pajdy chleba. – Opóźniony sześć minut.
Gwizd lokomotywy i huk przejeżdżającego pociągu strząsnęły z Nowego resztki gnuśności. Do pragnienia doszedł głód. Mężczyzna łakomym wzrokiem spojrzał na chleb w dłoniach współlokatora.
Nazwał ich Trzema Królami. Pewnie dlatego, że jeden z nich naprawdę miał na imię Kacper. Tomasza ochrzcił na swój prywatny użytek Baltazarem, a tego trzeciego, Leona, Melchiorem. Wszyscy nosili długie, gęste brody, fryzjer też pewnie miałby przy każdym z nich zajęcie na dłuższy czas. Wystarczyło spojrzeć, by wiedzieć, że żaden nie narzeka na nadmiar szczęścia, a tym bardziej gotówki.
Musieli też śmierdzieć. Oni i ich przytulisko. Ale on nic nie czuł. To, że w wyniku pobicia, prócz pamięci, stracił też węch, podejrzewał już wcześniej. Gdy pomieszkiwał w garażu i Arek uruchamiał samochód, a pomieszczenie wypełniało się spalinami. Teraz nabrał pewności.
Trzej Królowie zajmowali się zbieraniem złomu, głównie aluminiowych puszek po piwie i napojach, w śmietnikach najbliższej okolicy. Swoje peregrynacje zaczynali wczesnym świtem, a kończyli wieczorem. Tamtego wieczora, gdy byli świadkami wypadku, wracali z jednego z takich obchodów. Gdy się potem dowiedział, kim są, przez chwilę się nawet zastanawiał w duchu, czy bardziej zależało im na rannych, czy może jednak na wraku.
Baltazar zalał wrzątkiem herbatę w blaszanych kubkach. Kiedy dali Nowemu wody z takiego właśnie kubka – tamtej nocy, kiedy miał wypadek – mimo że balansował na krawędzi utraty świadomości, przypomniał sobie ten charakterystyczny smak. Smak wody prosto ze studni albo zaczerpniętej z potoku podczas górskiej wycieczki.
– Dziękuję. – Wziął naczynie do rąk, mimo że blacha parzyła mu palce. – Nie wyszedłeś dzisiaj na robotę?
– Mam urlop – odrzekł z powagą Baltazar.
– Wypoczynkowy?
– Wychowawczy.
Siorbnęli z kubków niemal jednocześnie. Herbata była czarna, mocna i aromatyczna, choć pewnie jednocześnie była jedną z najtańszych na półce w najtańszym dyskontowym sklepie. Na stole stał litrowy, niezbyt czysty słoik po ogórkach, wypełniony do połowy cukrem. Ale żaden z pijących w tej chwili z niego nie skorzystał.
– Ludzie dzielą się na inteligentnych i tych, co słodzą herbatę – rzekł ze swadą Baltazar, gdy Nowy go zapytał, czemu nie używa cukru; zrobił to bardziej dla zagajenia rozmowy niż z potrzeby posiadania tej wiedzy.
Zresztą i tak tematów do rozmowy było jak na lekarstwo. Nowy, choć go wypytywali, a i pewnie przetrząsnęli dokładnie kieszenie, kiedy był nieprzytomny, nie potrafił odpowiedzieć, jak się nazywa, gdzie pracuje, gdzie mieszka. Jedynie o człowieku, z którym jechał wtedy samochodem, mówił, że to jego szef. I że feralnego wieczora wracali z pracy.
Za jedynym oknem przemknął podmiejski.
– Pyszna herbata – pochwalił Nowy, odstawiając kubek na gazetę pełniącą rolę serwetki.
– Cieszę