.
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу - страница 14
– Chcę iść z wami.
– Iść z nami?
– Zgadza się. Siedzę wam na karku od dwóch dni. Za darmo…
– Nie ma nic za darmo w naszej kochanej Polsce – przerwał Baltazar, siorbnąwszy zdrowo. – Kiedyś tak, dzisiaj nie. Wystrajkowali, wytupali, wygłodowali. I mają. Gówno. Z colą i frytkami. Życzy pan sobie zestaw powiększony za złotówkę?
– Święte słowa – zgodził się Nowy. – Tak czy inaczej chciałbym odpracować. Nic mnie już nie boli, sił mam sporo. Przydam się.
– Aha.
– Wy znacie teren, ale mogę ciągnąć wózek.
– Wózek? – prychnął Baltazar. – Patrzcie go, optymista!
Mimo to z zaciekawieniem przysłuchiwał się temu, co mówi Nowy. Skubał brodę. Przypominał profesora, który słucha na egzaminie plotącego bzdury studenta.
Tak, odkąd Nowy pojawił się między nimi, wiele razy o nim rozmawiali. Żaden nie wątpił, że tamtego wieczora w rozbitym aucie nie siedzieli ludzie kryształowi. Że były to bandyckie porachunki. Auto, które wjechało w volkswagena, uciekło od razu, jak to ujął Kacper, o własnych siłach. Ciężko było dostrzec numery.
Dlaczego więc Melchior i Kacper, którzy siedzieli sobie wtedy spokojnie na górce i pili tanie wino z Biedronki, przerwali degustację i dysputę o życiu, zasranym u każdego z nich, i zbiegli na ulicę? Żaden nie umiał potem się z tego racjonalnie wytłumaczyć. Może poczuli się lepiej choć przez chwilę, bo ktoś miał życie bardziej do dupy niż oni.
Wyciągnęli Nowego, po cichu licząc na to, że ktoś, przyjaciel albo wróg, zgłosi się po niego. I wynagrodzi im to. Zegarek, który tamten miał na ręce, nie mógł tego zrobić, bo nie sposób było go zdjąć, a próbowali kilka razy. To zresztą chyba nie był zegarek, a jakieś dziwne ustrojstwo, którego przeznaczenie trudno określić. Gdy je oglądali, na wyświetlaczu pełgały cyferki. Siedem, przy czym najbardziej ruchliwe były dwie ostatnie. Jak upływające sekundy…
Ale póki co, nikt się po Nowego nie zgłaszał, mimo że wiadomość poszła w eter. A wikt i opierunek kosztowały.
– Jak chłopaki wrócą z dzielni, pogadamy – odpowiedział Baltazar, by dodać: – Ale myślę, że tak. Jak coś, to mój głos masz jak w banku, Nowy!
– Ile waży jedna puszka po piwie?
Spojrzeli po sobie. Jasne, że miał prawo zadać takie pytanie. Był z nimi w trasie dopiero pierwszy raz. Decyzję, by poszedł, podjęli zresztą jednogłośnie, kilka godzin wcześniej.
– Półlitrowa od szesnastu do dwudziestu jeden gram. Bez względu na to, czy cała, czy zgnieciona – odrzekł uczenie Melchior, a jego dwaj kamraci zachichotali pod brodami.
– Pewnie zaraz zapytasz, czy nie próbowaliśmy wrzucać do puszek kamieni, by były cięższe – wtrącił się Kacper.
– Tak, myślałem o tym – przyznał Nowy, czując, że się czerwieni.
– Więc lepiej już nie myśl – skwitował z jak najbardziej poważną miną Baltazar, by dodać: – Kilka razy może się to udać, bo przecież puszka nigdy nie jest do końca zgnieciona. Ale prędzej czy później to się wyda. A wtedy koniec z przyjaźnią. Żaden złomiarz nie będzie chciał z tobą gadać.
Dochodziła szósta wieczorem, było już ciemno. Nowy podciągnął do końca zamek sięgającej pasa kurtki. Odkąd pamiętał, miał na sobie cały czas ten sam strój: wspomnianą kurtkę z brązowej skóry, pod nią szarą bluzę z nic mu nie mówiącymi angielskimi napisami, sprane dżinsy z parcianym paskiem i schodzone mokasyny. Przydałaby się jakaś czapka i szalik. Arek pewnie by o to zadbał, gdyby dalej razem pracowali. Gdy Nowy u niego pomieszkiwał, troskliwie kupił mu po pięciopaku skarpet i bokserek. Teraz wszystko przepadło…
Ciekawe, co u niego? – pomyślał. Miał nadzieję, że przeżył wypadek i teraz dochodzi do siebie w jakimś szpitalu.
Kończyła się trzecia godzina peregrynacji po okolicznych śmietnikach. Efektem tego był spory, za to niemal nic nie ważący wór puszek po piwie i napojach. Nowy, jako że był nowy, a w dodatku od początku zadeklarował się jako tragarz, niósł ów wór na plecach. Czuł się jak Święty Mikołaj, krążący po mieście z prezentami w wigilijny czas.
– Tutaj dzisiaj nie wejdziemy. – Melchior, który szedł w ich stronę, rozłożył ręce.
Zła wiadomość, którą przyniósł, dotyczyła strzeżonego osiedla po drugiej stronie ulicy.
– Czemu? – chciał wiedzieć Nowy.
– Ten pierdolony ubek siedzi dzisiaj na cieciówie – wyjaśnił. – Ledwo mnie zobaczył, złapał za słuchawkę i zaczął obdzwaniać pozostałe bramy, jakby się paliło. Ale nic to. Spróbujemy jutro, jak będzie pan Włodzimierz.
Zaczęli niespiesznie wstawać z ławki. Któryś pociągnął głośno nosem.
– Poogradzali się, jaśnie państwo. – Kacper splunął z pogardą w stronę osiedla, którego strzegł wysoki płot, bramy na pilota, a przede wszystkim czujni portierzy. – Żeby tylko się nie pobrudzić, butków nie zabłocić. A sami to jeszcze wczoraj srać za chałupę chodzili…
– Daj spokój, Kacper. – Melchior pociągnął towarzysza za rękaw przydługiej jesionki. – Jeszcze ci ciśnienie skoczy i będziemy mieli kłopot.
– Bo zawsze mnie cholera jasna bierze, jak muszę nadrabiać drogi, bo tej hołocie strach mieszkać. Tak, już się czają mordercy z nożami, gwałciciele z chujami po kolana. Tylko czekają, aż wyjdziecie! – wycedził, spoglądając na budynki o jasnych elewacjach.
Na szczęście kompleksu czteropiętrowych bloków po tej stronie ulicy nikt nie ogrodził, więc dostęp od altanek śmietnikowych był wolny. Co więcej, w niektórych z nich życzliwi lokatorzy sami zostawiali puszki z myślą o zbieraczach. W innych przypadkach trzeba było „sprawę przestudiować dogłębnie”, jak to pięknie ujął Baltazar.
– Nowy, twoje zadanie. – Wskazał wypełniony kopiaście kontener z napisem ODPADY ZMIESZANE
– Dałbyś mu już spokój – Kacper wziął w obronę kolegę, zapalając połówkę papierosa. – Od początku tylko Nowy nurkuje. Sam się wysil.
– Chciał nauki, no to ma – bronił się Kacper. – Końmi go ze sobą nie ciągnęliśmy.
Koniec końców za przetrząsanie kontenerów zabrali się wszyscy czterej i już po chwili puszki zaczęły lądować z trzaskiem na betonowej nawierzchni. Rozgniatali je pracowicie, robiąc przy tym jeszcze większy hałas.
– Ciszej tam, do jasnej cholery! – dobiegł ich głos, o którym trudno