Chemia śmierci. Simon Beckett
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Chemia śmierci - Simon Beckett страница 18
Teren na tyłach domu, gdzie znalazłem psa, odgrodzono taśmą, ale poza tym wszystko wyglądało jak wtedy. Nikt nie śpieszył się, by zabrać truchło; technicy albo już z nim skończyli, albo uznali, że są pilniejsze zadania. Przykucnąłem obok psa. Mackenzie został z tyłu i wrzucił do ust miętówkę. Owczarek był znacznie mniejszy, niż go zapamiętałem – był to raczej efekt postępującego rozkładu, który niemal na moich oczach trawił jego szczątki, niż figiel spłatany przez moją pamięć.
Sierść sprawiała łudzące wrażenie masy, ale pod spodem były tylko kości, ścięgna i chrząstki widoczne przez ziejącą ranę na gardle. Tkanki miękkiej nie było prawie już wcale. Patykiem pogrzebałem w ziemi, spojrzałem w puste oczodoły i wstałem.
– No i? – spytał Mackenzie.
– Trudno powiedzieć. Trzeba uwzględnić zmniejszoną masę ciała. Sierść też ma wpływ na tempo rozkładu. Jeśli chodzi o zwierzęta, to miałem do czynienia tylko ze świniami, a te nie mają sierści, tylko grubą skórę. Wydaje mi się, że sierść utrudnia owadom składanie jaj, wyjąwszy otwarte rany. Tak więc pewnie proces gnicia zachodził wolniej. – Mówiłem bardziej do siebie niż do niego, w pośpiechu przeczesując odmęty pamięci, przesiewając wiedzę, która od dawna leżała odłogiem. – Ta tkanka miękka, która była odsłonięta, przyciągnęła zwierzęta. Widzi pan tutaj, wokół oczodołów? Kość została nadgryziona. Ślady są za małe jak na lisa, więc to pewnie gryzonie albo ptaki. Musiało to się stać dość wcześnie, bo zwierzęta nie tykałyby nadgniłego. Ale to z kolei oznacza ubytek tkanki miękkiej, a więc mniej pola do popisu dla owadów. No i ziemia jest tu bardziej sucha niż na bagnach, gdzie znaleźliście tę kobietę. – Nie potrafiłem wypowiedzieć imienia Sally. – Dlatego ciało jest takie wysuszone. W tym upale, przy braku wilgotności, zwłoki się mumifikują. Proces rozkładu przebiega inaczej.
– Czyli nie wie pan, kiedy pies zdechł? – podsumował Mackenzie.
– Niczego nie wiem. Mówię tylko, że jest tu dużo różnych zmiennych. Mogę powiedzieć, co mi się wydaje, ale to tylko wstępne szacunki. Po szybkich oględzinach nie można się spodziewać żadnych ustaleń.
– Ale…?
– No cóż, nie widać pustych pancerzyków, ale niektóre larwy wyglądają na gotowe do przepoczwarzenia. Są ciemniejsze niż te przy zwłokach, a więc starsze. – Wskazałem otwartą ranę na gardle zwierzęcia. Na trawie obok poruszało się kilka błyszczących czarnych pancerzy. – Jest też kilka żuków. Niewiele, ale żuki przychodzą później. Muchy i czerwie to pierwszy desant, jeśli można tak powiedzieć. W miarę postępowania rozkładu szala się przechyla. Mniej czerwi, więcej żuków.
Mackenzie zmarszczył czoło.
– Przy zwłokach były jakieś żuki?
– Nie zauważyłem. Ale żuki nie są tak niezawodnym probierzem jak czerwie. Poza tym, jak już mówiłem, trzeba też uwzględnić inne czynniki.
– Nie wymagam przecież, żeby składał pan oświadczenie pod przysięgą. Chcę mieć tylko jakiekolwiek pojęcie, od kiedy ta cholerna psina nie żyje.
– Na oko… – zerknąłem na ten strzęp futra i kości – od dwunastu do czternastu dni.
Mackenzie przygryzł wargę i skrzywił się.
– Więc zabito ją, zanim zabito kobietę.
– Na to wygląda. W porównaniu z tym, co widziałem wczoraj, rozkład jest posunięty o jakieś cztery dni do przodu. Minus jedna doba na poczet tego, że leży na zewnątrz. Czyli wciąż zostają trzy dni. Ale jak mówię, na tym etapie to zgaduj-zgadula.
Spojrzał na mnie w zamyśleniu.
– Myśli pan, że może się pan mylić?
Zawahałem się. Oczekiwał ode mnie rady, a nie fałszywej skromności.
– Nie.
Westchnął.
– Cholera.
Zadzwoniła jego komórka. Wyjął ją zza paska i odszedł kilka kroków, by odebrać. Zostałem przy Bess i raz jeszcze na nią spojrzałem, by upewnić się, że niczego nie przeoczyłem. Niczego. Nachyliłem się, by przyjrzeć się gardłu. Chrząstki wytrzymują dłużej niż tkanki miękkie, ale zwierzęta też się do nich dobrały i nadgryzły krawędzie. Mimo to nadal było oczywiste, że ranę zadano szybkim cięciem, a nie wyszarpano. Wyjąłem z kieszeni latarkę diagnostyczną i upomniawszy się w myślach, by ją zdezynfekować, zanim obejrzę kolejnemu pacjentowi migdałki, oświetliłem ranę. Ciągnęła się aż do kręgów szyjnych. Przesunąłem smugę światła po bladej linii wyżłobionej na kości. Nie zrobiło tego zwierzę. Ostrze weszło tak głęboko, że przecięło kręgosłup.
Co oznacza, że nóż był duży. I ostry.
– Zobaczył pan tam coś jeszcze?
Byłem tak pochłonięty oględzinami, że nie zauważyłem, że Mackenzie już wrócił. Powiedziałem mu, co znalazłem.
– Jeśli rowek na kości jest wystarczająco wyraźny, będzie można stwierdzić, czy ostrze było ząbkowane, czy nie. Tak czy inaczej, do takiego cięcia trzeba dużo siły. Szukajcie potężnego faceta.
Mackenzie przytaknął skinieniem głowy, ale myślami był gdzie indziej.
– Muszę iść. Niech pan tu zostanie, ile będzie trzeba. Powiem ekipie, żeby panu nie przeszkadzano.
– Nie ma potrzeby. Już skończyłem.
– Nie zmieni pan zdania?
– Powiedziałem wam tyle, ile mogłem.
– Gdyby pan chciał, mógłby powiedzieć więcej.
Próbował mną manipulować i zaczynało to budzić moją irytację.
– Już to przerabialiśmy. Zrobiłem to, o co pan prosił.
Mackenzie rozważał coś w myślach. Zmrużył oczy.
– Sytuacja uległa zmianie – oznajmił, najwyraźniej podjąwszy jakąś decyzję. – Mamy kolejne zaginięcie. Kobieta. Być może znał ją pan. Lyn Metcalf.
Na dźwięk tego imienia przebiegły mnie ciarki. Poprzedniego wieczoru spotkałem ją pod apteką. Wyglądała na taką szczęśliwą.
– Rano poszła pobiegać i nie wróciła – kontynuował Mackenzie, nie dając mi chwili wytchnienia. – Może to fałszywy alarm, ale na razie się na to nie zanosi. Jeśli to ten sam sprawca, to będziemy mieć niezłą kabałę. Bo albo Lyn Metcalf jest już martwa, albo gdzieś ją więzi. A wiemy już, co spotkało Sally Palmer, i nie życzę tego nikomu.
Już miałem zapytać, po co mi to wszystko mówi, ale i tak znałem odpowiedź. Z jednej strony naciskał, bym z nim współpracował, z drugiej po prostu robił swoją policyjną robotę. To, że zgłosiłem zaginięcie Sally, ustawiało mnie daleko na liście potencjalnych