Chemia śmierci. Simon Beckett
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Chemia śmierci - Simon Beckett страница 13
– Dzień dobry, David Hunter, jestem lekarzem – przywitałem się i uśmiechnąłem do chłopca. – Jak się masz, Sam?
– Jest trochę zmęczony – odpowiedziała za niego kobieta. – Chyba coś złego przyśniło mu się w nocy, prawda, Sam?
Zwracała się do niego spokojnym, rzeczowym tonem, bez cienia protekcjonalności. Była chyba jego nauczycielką, ale nie miała tutejszego akcentu i nigdy wcześniej jej nie widziałem. Sam spuścił głowę jeszcze niżej. Ukucnąłem, by spojrzeć mu w oczy.
– Tak było, Sam? Co to za sen? – Po obejrzeniu zdjęć sam mogłem sobie na to odpowiedzieć. Chłopiec nie podnosił głowy i milczał. – No dobrze, pokaż no mi się.
Nie spodziewałem się, by coś mu dolegało fizycznie. Miał lekką gorączkę, ale poza tym był w dobrej formie. Zmierzwiłem mu włosy i wstałem.
– Zdrów jak ryba. Poczekasz chwilę, a ja porozmawiam z twoją nauczycielką?
– Nie! – odparował w panice.
Kobieta posłała mu ciepły uśmiech.
– Będziemy za drzwiami. Zostawię je uchylone i zaraz do ciebie wrócę, dobrze?
Dała mu książkę. Wziął ją po chwili z ponurą miną. Poszedłem za nią korytarzem. Zgodnie z obietnicą zostawiła otwarte drzwi, ale stanęła na tyle daleko, by nie było nas słychać.
– Przepraszam, że musiał pan się fatygować, ale nie wiedziałam, co robić – powiedziała cicho. – Dostał okropnej histerii. To do niego zupełnie niepodobne.
Znowu pomyślałem o zdjęciach.
– Słyszała pani, co się wczoraj stało, prawda?
Skrzywiła się.
– Wszyscy słyszeli. W tym właśnie kłopot. Dzieci go wypytywały. To go przerosło.
– Wezwała pani jego rodziców?
– Próbowałam. Nie mogę się z nimi skontaktować pod żadnym z numerów. – Przepraszająco wzruszyła ramionami. – Dlatego pomyślałam o panu. Naprawdę się o niego niepokoję.
Widać było, że mówi szczerze. Wyglądała na jakieś dwadzieścia parę, może trzydzieści lat. Jej krótkie blond włosy wydawały się naturalne, ale były o kilka odcieni jaśniejsze od ciemnych brwi, zmarszczonych z niepokojem. Na twarzy miała siateczkę jasnych piegów i delikatną opaleniznę.
– Przeżył wielki szok. Pewnie będzie potrzebował trochę czasu, żeby sobie z tym poradzić – powiedziałem.
– Biedne dziecko. Akurat teraz, gdy idą wakacje. – Zerknęła na otwarte drzwi. – Myśli pan, że będzie potrzebował pomocy psychologa?
Sam się nad tym zastanawiałem. Jeśli nie poprawi mu się za dzień lub dwa, będzie to chyba wskazane. Ale sam kiedyś przeżywałem coś podobnego i wiem, że czasami rozgrzebywanie ran tylko potęguje krwawienie. Być może nie było to nowoczesne podejście do sprawy, ale wolałbym, by chłopak spróbował sam sobie z tym poradzić.
– Zobaczymy, jak się będzie czuł. Może pod koniec tygodnia będzie już biegał jak fryga.
– Miejmy nadzieję.
– Teraz najlepiej zabrać go do domu – powiedziałem. – Dzwoniła pani do szkoły jego brata? Może wiedzą, jak skontaktować się z ich rodzicami.
– Nie, nie pomyśleliśmy o tym.
Wyglądała, jakby sobie to wyrzucała.
– Ktoś będzie mógł się nim zająć do czasu, gdy go odbiorą?
– Ja z nim zostanę. Ktoś zastąpi mnie na lekcji. – Otworzyła szeroko oczy. – Och, przepraszam, nie zdążyłam powiedzieć! Jestem jego nauczycielką!
– Domyśliłem się – odparłem z uśmiechem.
– Rany, w ogóle się nie przedstawiłam, prawda? – Rumieniec tylko podkreślił jej piegi. – Jenny. Jenny Hammond.
Podała mi dłoń, na wpół odruchowo. Rękę miała ciepłą i suchą. Słyszałem, że na początku roku przyjęli nową nauczycielkę, ale nigdy wcześniej jej nie widziałem. A przynajmniej nie przypominałem sobie tego.
– Zdaje się, że raz czy dwa widziałam pana w Baranku – powiedziała.
– To więcej niż prawdopodobne. Jeśli chodzi o życie nocne, to mamy tu niewielki wybór.
Uśmiechnęła się.
– Zauważyłam. Ale właśnie dlatego człowiek sprowadza się do takiego miejsca jak to, prawda? Z dala od wszystkiego. – Coś na mojej twarzy musiało zwrócić jej uwagę. – Przepraszam, nie mówi pan jak ktoś stąd, więc pomyślałam…
– Nie szkodzi, nie jestem tutejszy.
Uspokoiła się, ale tylko trochę.
– No nic, muszę wracać do Sama.
Wszedłem do gabinetu razem z nią, żeby pożegnać się z chłopcem i upewnić, że nie potrzebuje środka uspokajającego. Postanowiłem, że odwiedzę go jeszcze wieczorem w domu, powiem jego matce, by przez kilka dni nie posyłała go do szkoły, do czasu, aż pamięć tego, co widział, nie okrzepnie w nim na tyle, by nie jątrzyły jej docinki kolegów. Byłem już w samochodzie, gdy zadzwonił telefon. Tym razem był to Mackenzie.
– Nagrał się pan – zaczął bez ogródek.
Zacząłem mówić w pośpiechu, chcąc jak najszybciej wyrzucić z siebie te słowa.
– Pomogę wam zidentyfikować ciało. Ale nic więcej. Nie zamierzam się dalej w tym babrać, dobrze?
– Jak pan sobie życzy. – W jego głosie trudno się było doszukać wylewnej wdzięczności, ale i moja propozycja nie była wyjątkowo szczodra. – To jak pan chce to rozegrać?
– Muszę obejrzeć miejsce, gdzie znaleziono zwłoki.
– Zabrali je już do kostnicy, ale możemy się tam spotkać za godzinę…
– Nie, nie chcę oglądać samych zwłok. Tylko miejsce, w którym leżały.
Wyczuwałem jego irytację.
– Ale po co?
Zaschło mi w ustach.
– Żeby pozbierać sobie liście.
Nad bagnem leniwie frunęła czapla,