Chemia śmierci. Simon Beckett

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Chemia śmierci - Simon Beckett страница 8

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Chemia śmierci - Simon Beckett David Hunter

Скачать книгу

Henry wyszedł sparaliżowany. Zakup ten był wyrazem nadziei – bo jeszcze wtedy ją miał – że będzie kiedyś mógł prowadzić… i chodzić. Ale nigdy tak się nie stało. I nigdy tak się nie stanie, mówili mu lekarze.

      „Konowały – oburzał się. – Dać takiemu biały kitel, a już mu się wydaje, że jest Bogiem”.

      W końcu jednak musiał przyznać, że mieli rację. Tak właśnie przejąłem land rovera, a także – krok po kroku – większość jego pacjentów. Na początku dzieliliśmy pracę mniej więcej po połowie, ale z czasem coraz więcej zostawało dla mnie. Co nie przeszkadzało mu w oczach większości mieszkańców Manham uchodzić za „tutejszego pana doktora”, ale dawno przestałem się tym przejmować. Jeśli chodzi o Manham, to wciąż byłem obcym i pewnie tak już zostanie.

      Teraz, w popołudniowym upale, próbowałem wejść na kilka stron medycznych, ale nie mogłem się skupić. Wstałem, by otworzyć okna. Wiatrak na biurku się obracał, hałaśliwie mieląc nabrzmiałe powietrze, lecz ani trochę go nie ochładzając. Otworzenie okien też miało znaczenie wyłącznie psychologiczne. Wyjrzałem na zadbany ogród. Jak cała reszta przyrody był wypalony do cna; krzaki i trawa niemal na oczach usychały od żaru. Graniczył z jeziorem, oddzielonym jedynie niskim wałem chroniącym przed corocznymi zimowymi powodziami. Do małego molo przycumowana była stara łódź Henry’ego, niewielka żaglówka, ale Manham Water było za płytkie na cokolwiek innego. Bynajmniej nie była to cieśnina Solent i choć zdarzały się mielizny i trzcinowiska, przez które nie dawało się przeprawić, to i tak obaj lubiliśmy po nim pływać.

      Dzisiaj nie było szans na wciągnięcie żagla, jezioro całe zastygło w bezruchu. Z tej perspektywy od nieba oddzielała je tylko cienka linia odległego trzcinowiska. Wszędzie płasko i woda, pustka, która zależnie od nastroju mogła wywoływać ukojenie lub smutek.

      Dziś wywołała to drugie.

      – Tak mi się zdawało, że cię słyszałem.

      Odwróciłem się, gdy Henry wjeżdżał do pokoju.

      – Mam kilka spraw do załatwienia – powiedziałem, zbierając rozbiegane myśli.

      – Gorąco jak w piecu – wymamrotał, zatrzymując się przed wiatrakiem.

      Poza tym, że nie miał władzy w nogach, wyglądał na okaz zdrowia; kremowobiałe włosy okalające opaloną twarz i przenikliwe ciemne oczy.

      – Podobno chłopcy Yatesów znaleźli zwłoki. Prawda to? Janice tylko o tym nadawała, gdy przyniosła obiad.

      Zwykle w niedzielę Janice przynosiła na przykrytym półmisku to, co ugotowała dla siebie. Henry upierał się, że w niedzielę sam będzie sobie szykował posiłki, ale zauważyłem, że nigdy specjalnie się jej nie przeciwstawiał. Janice była dobrą kucharką i wydaje mi się, że jej uczucia wobec Henry’ego wykraczały poza troskliwość gosposi. Ponieważ nie miała męża, sądziłem, że jej krytykanctwo wobec zmarłej żony Henry’ego wynika przede wszystkim z zazdrości, choć nieraz robiła aluzje do jakiegoś dawnego skandalu. Jasno dałem do zrozumienia, że mnie to w ogóle nie interesuje. Nawet jeśli małżeństwo Henry’ego nie było idyllą, jak je teraz przedstawiał, nie zamierzałem się zajmować plotkami.

      Nie zdziwiłem się jednak, że Janice słyszała o trupie. Pewnie już połowa miasteczka o tym trajkotała.

      – W lesie Farnhama – odparłem.

      – Pewnie jakiś ptasiarz padł od upału przygnieciony swoim ciężkim plecakiem.

      – Pewnie tak.

      Na ton mojego głosu uniósł ciemne brwi.

      – Więc co innego? Chyba nie chcesz powiedzieć, że to zabójstwo? No, no… trochę by się tu ożywiła atmosfera! – rzucił z uśmiechem, ale szybko spoważniał, gdy mu nie zawtórowałem. – Widzę, że żarty są tu nie na miejscu.

      Opowiedziałem mu o wizycie w domu Sally Palmer, z nadzieją, że gdy ubiorę swoje domysły w słowa, nagle wydadzą się mało prawdopodobne. Tak się nie stało.

      – Dobry Jezu… – westchnął ciężko Henry, gdy skończyłem. – I policja uważa, że to ona?

      – Nie powiedzieli ani tak, ani nie. Chyba jeszcze nie mogą nic zdradzać.

      – Co za paskudna historia.

      – Może to nie ona.

      – Oczywiście, że nie ona. – Henry przyznał mi rację, ale widziałem, że nie wierzy w to tak samo jak ja. – Nie wiem jak ty, ale napiłbym się czegoś mocniejszego

      – Dzięki, ja na razie pasuję.

      – Oszczędzasz siły na Baranka?

      Czarny Baranek był jedynym pubem w Manham. Często tam zaglądałem, ale wiedziałem, że tego wieczoru rozmowy będą się toczyły wokół tematu, którego wolałem nie poruszać.

      – Nie, dzisiaj chyba zostanę w domu – odpowiedziałem.

      Mieszkałem w starym kamiennym domu na obrzeżach Manham. Kupiłem go, gdy stało się jasne, że zabawię tu dłużej niż pół roku. Henry przekonywał mnie, że mogę zostać u niego, że w Bank House jest miejsca pod dostatkiem. Sama piwnica zmieściłaby moją małą chałupkę. Chciałem jednak pójść na swoje, poczuć, że zapuszczam tu korzenie na stałe. I choć lubiłem nowe miejsce pracy, to nie chciałem w nim mieszkać. Były chwile, gdy potrzebowałem zamknąć za sobą drzwi i zniknąć, licząc, że przez najbliższe kilka godzin nikt nie będzie mnie niepokoił telefonami.

      To była jedna z takich chwil. Gdy przejeżdżałem obok kościoła, kilka osób dreptało alejką na wieczorne nabożeństwo. Wielebny Scarsdale witał ich w drzwiach. Był to starszy ponury mężczyzna, za którym nie przepadałem. Urzędował tu jednak od wielu lat i miał paru lojalnych parafian. Pozdrowiłem gestem Judith Sutton, wdowę, która mieszkała ze swoim dorosłym synem Rupertem, tęgim olbrzymem, zawsze człapiącym dwa kroki za władczą matką. Rozmawiała z Lee i Marjory Goodchild, parą drętwych hipochondryków, stałych bywalców przychodni. W ich mniemaniu mój dyżur trwał dwadzieścia cztery godziny na dobę i już się przeraziłem, że zaraz mnie przydybią na improwizowaną konsultację.

      Ale tego wieczoru ani oni, ani nikt inny nie próbował mnie nagabywać. Zaparkowałem na spękanej ziemi obok domu i wszedłem do środka. Wewnątrz było duszno. Otworzyłem okna najszerzej, jak się dało, i wyjąłem piwo z lodówki. Wprawdzie nie miałem ochoty iść do Baranka, ale potrzebowałem się napić. Uświadomiwszy sobie jak bardzo, odstawiłem piwo do lodówki i nalałem sobie dżinu z tonikiem.

      Wkruszyłem do szklanki trochę lodu, dodałem plasterek cytryny i usiadłem przy małym drewnianym stole w ogrodzie za domem. Patrzyłem poprzez łąkę na las i choć widok nie był tak atrakcyjny jak ten roztaczający się z okien przychodni, to cieszył oko. Piłem powoli, a gdy skończyłem, zrobiłem sobie omlet i też zjadłem na zewnątrz. Upał z lekka ustępował. Niebo pociemniało i nieśmiało pojawiały się na nim pierwsze gwiazdy. Myślałem o tym, co dzieje się kilka kilometrów dalej. Cała aktywność skoncentrowała się tam pewnie na spokojnym dawniej skrawku ziemi, na którym mali Yatesowie natrafili na swoje znalezisko. Próbowałem wyobrazić sobie Sally Palmer bezpieczną i roześmianą, jakby to mogło mieć jakikolwiek wpływ na rzeczywistość. Jednak

Скачать книгу