Chemia śmierci. Simon Beckett
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Chemia śmierci - Simon Beckett страница 5
Drogi były wąskie i kręte, ale nie jechaliśmy daleko. Zaparkowałem na pożłobionej koleinami łacie spieczonej ziemi, ocierając drzwiami o pożółkły żywopłot. Radiowóz, kolebiąc się, zahamował tuż za mną. Policjanci wysiedli. Starszy podciągał spodnie w pasie, młodszy, z twarzą czerwoną od słońca i podrażnioną od golenia, trzymał się trochę z tyłu.
– Przez bagno biegnie ścieżka – powiedziałem. – Zaprowadzi was do lasu. To jakieś kilkaset metrów.
Starszy otarł pot z czoła. Pod pachami na białej koszuli odznaczały mu się ciemne mokre półkola. Roztaczał cierpką woń potu. Zmrużył oczy, spoglądając na widniejący w oddali las, i potrząsnął głową.
– Ech, takie historie w taki upał… Łaskawy pan pewnie nie raczy nas zaprowadzić tam, gdzie to niby jest? – spytał z nadzieją i kpiną w głosie jednocześnie.
– Jak dojdziecie do lasu, to będę wiedział tyle co wy – odparłem. – Wypatrujcie larw.
Młodszy zaśmiał się, ale po chwili stropił pod groźnym spojrzeniem tego drugiego.
– Nie powinniście wezwać dochodzeniówki? – spytałem.
Prychnął.
– Podziękują nam, że nie fatygowaliśmy ich na oględziny jeleniego truchła. Bo zwykle na to wychodzi.
– Chłopcy twierdzą co innego.
– No cóż, pozwoli pan, że sam to ocenię. – Dał znak młodszemu. – Idziemy, miejmy to już za sobą.
Patrzyłem, jak przeciskają się przez szczelinę w żywopłocie i kierują w stronę lasu. Nie prosił mnie, żebym na nich zaczekał. Bo i po co. Doprowadziłem ich najdalej, jak mogłem – reszta to ich robota.
Jednak nie ruszyłem się z miejsca. Wróciłem do samochodu i wyjąłem butelkę wody spod siedzenia. Była ciepła, ale zaschło mi w ustach. Założyłem okulary i oparłem się o zakurzony zielony spojler, patrząc w kierunku lasu. Sylwetki policjantów zdążyły się już rozpłynąć w otwartej przestrzeni bagna. Upał, przesycony brzęczeniem i cykaniem owadów, nadawał powietrzu przydymione, metaliczne zabarwienie. Obok przeleciała roztańczona para ważek. Wziąłem jeszcze jeden łyk wody i zerknąłem na zegarek. Wprawdzie nie miałem dziś dyżuru w przychodni, ale znalazłbym coś lepszego do roboty, niż stać przy drodze i czekać, co też tam znajdą. Pewnie mieli rację. Być może chłopcy widzieli tylko jakąś padlinę. Reszta to dzieło wyobraźni i przerażenia.
A jednak nadal nie ruszałem się z miejsca.
Chwilę później zobaczyłem, że idą w moją stronę. Białe koszule falowały na tle wypłowiałej trawy. Już z oddali dostrzegłem bladość na ich twarzach. Młodszy chyba nie wiedział, że ma na koszuli mokrą plamę wymiocin. Bez słowa podałem mu butelkę wody. Wziął ją z wdzięcznością.
Starszy unikał mojego wzroku.
– Cholera, brak zasięgu – burknął, idąc do radiowozu.
Starał się odzyskać wcześniejszą dezynwolturę, ale nie do końca mu się udawało.
– Więc jednak nie jeleń – odezwałem się.
Rzucił mi ponure spojrzenie.
– Chyba nie ma potrzeby zajmować panu więcej czasu.
Zaczekał, aż wsiądę do swojego samochodu, i dopiero wtedy zadzwonił. Gdy odjeżdżałem, nadal mówił przez radio. Młodszy stał ze wzrokiem wbitym w ziemię, w ręku bezwładnie trzymając butelkę wody.
Postanowiłem wrócić do przychodni. Myśli furkotały mi w głowie, ale siłą woli ustawiłem przesłonkę, trzymając je z dala jak muchy. Odganiałem je z wysiłkiem, ale natrętne nie przestawały wybrzękiwać swojej pieśni w mojej podświadomości. Dojechałem do szosy prowadzącej do Manham. Ręka powędrowała mi na kierunkowskaz, ale ją zatrzymałem. Odruchowo podjąłem decyzję, której konsekwencje miałem ponosić przez następne tygodnie, która miała odmienić moje życie. I nie tylko moje. Pojechałem przed siebie. Na farmę Sally Palmer.
Farma była z jednej strony ogrodzona drzewami, a z pozostałych otoczona bagnem. Land rover podskakiwał na koleinach, wzbijając w powietrze tumany pyłu. Zaparkowałem na nierównym bruku, jedynej pozostałości po podwórzu, i wysiadłem. W słońcu połyskiwała wysoka stodoła z blachy falistej. Dom pomalowano na biało i choć farba wypłowiała i łuszczyła się, to w słońcu nadal była oślepiająco jasna. Po obu stronach drzwi wejściowych wisiały zielone skrzynki na kwiaty, jedyne plamy koloru w tym wyblakłym pejzażu.
Zwykle gdy Sally była w domu, jeszcze zanim zdążyło się zapukać, na powitanie wybiegała Bess, jej rozszczekana border collie. Ale nie dzisiaj. Przez okna też nie było widać znaków życia, ale to nie musiało nic znaczyć. Podszedłem do drzwi i zapukałem. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że nie mam dobrego pretekstu do odwiedzin. Czekając, wpatrywałem się w horyzont i zastanawiałem, co powiem, jeśli otworzy. Chyba mogłem po prostu powiedzieć prawdę, ale wtedy wyszedłbym na jakieś medium, jak, nie przymierzając, Linda Yates. Poza tym Sally mogłaby mnie źle zrozumieć, uznać, że powodem mojej wizyty jest coś więcej niż palący niepokój, którego nie potrafiłem wyjaśnić.
Choć nie łączyła nas z Sally zażyła znajomość, to trudno nazwać ją też czysto przygodną. W swoim czasie widywaliśmy się dość często. Nic w tym zresztą dziwnego – oboje byliśmy spoza tego świata, oboje przyjechaliśmy tu z Londynu, łączyła nas wielkomiejska przeszłość. Sally była w moim wieku, otwarta i towarzyska. No i atrakcyjna. Mile wspominam te kilka wieczorów, gdy umówiliśmy się w pubie na drinka.
Do niczego więcej jednak nie doszło. Gdy wyczułem, że może chcieć czegoś więcej, wycofałem się. Z początku zareagowała zdziwieniem, ale ponieważ sprawy między nami nigdy tak naprawdę nie miały okazji się rozwinąć, nie pojawiło się rozgoryczenie czy zakłopotanie. Gdy na siebie potem wpadaliśmy, wciąż miło nam się gawędziło, ale na tym koniec.
Zadbałem o to.
Jeszcze raz zapukałem do drzwi. Pamiętam, że odczułem ulgę, gdy nie otworzyła. Najwyraźniej gdzieś poszła, co oznaczało, że nie będę musiał tłumaczyć się z mojej wizyty. Szczerze mówiąc, sam nie rozumiałem, co mnie do niej skłoniło. Nie byłem przesądny i w przeciwieństwie do Lindy Yates nie wierzyłem w przeczucia. Tylko że Linda nie mówiła o przeczuciu. Mówiła o śnie. A ja doskonale wiem, jak sugestywne potrafią być sny. Sugestywne i bałamutne.
Odwróciłem się od drzwi i starałem się przekierować myśli na inny tor. Nie ma jej i tyle, rzuciłem w duchu, zły na samego siebie. Co ja sobie wyobrażałem? To, że zginął jakiś autostopowicz czy ornitolog amator, nie znaczy, że wolno mi puszczać wodze fantazji.
Zatrzymałem się w połowie drogi do samochodu. Coś nie dawało mi spokoju, ale dopiero gdy zawróciłem, zorientowałem się co. Chodziło o skrzynki na kwiaty. Rośliny były suche i martwe. Sally nigdy by do tego nie dopuściła. Wróciłem pod drzwi. Ziemia w doniczkach