Chemia śmierci. Simon Beckett

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Chemia śmierci - Simon Beckett страница 6

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Chemia śmierci - Simon Beckett David Hunter

Скачать книгу

wesołe cytrynowożółte ściany, masywne rustykalne meble i kilka elementów świadczących o tym, że Sally nie do końca wyzbyła się swojej wielkomiejskości – elektryczna wyciskarka do soku, ekspres do kawy ze stali nierdzewnej i duży dobrze zaopatrzony stojak na wino.

      Poza nagromadzeniem listów wszystko wydawało się w porządku. Jednak w domu unosiła się zatęchła woń, przepojona słodyczą gnijących owoców. Wydobywała się z glinianej miski stojącej na sosnowym kredensie. Rozkładająca się kompozycja martwej natury: kilka poczerniałych bananów, jabłek i pomarańczy pokrytych białym nalotem pleśni. Zwiędłe kwiaty, już nierozpoznawalne, zwisały bezwładnie z wazonu na stole. Szuflada przy zlewie była do połowy wysunięta, jakby Sally nie zdążyła jej domknąć. Odruchowo podszedłem, by ją wsunąć, jednak się powstrzymałem.

      Może wyjechała na wakacje, powiedziałem w myślach. Albo nie miała czasu wyrzucić starych owoców i kwiatów. Jest mnóstwo możliwych wyjaśnień. Ale wtedy już chyba znałem prawdę, jak Linda Yates.

      Zastanawiałem się, czy nie sprawdzić pozostałych pomieszczeń, ale porzuciłem ten pomysł. Widocznie już postrzegałem jej dom jak potencjalne miejsce zbrodni i nie chciałem zadeptywać śladów. Wyszedłem na zewnątrz. Kozy Sally mieszkały w zagródce na tyłach domu. Jedno spojrzenie wystarczyło, bym się poważnie zaniepokoił. Były przeraźliwie wychudzone, kilka nadal stało na nogach, ale większość leżała na boku, nieprzytomna albo martwa. Wyjadły prawie całą trawę z zagrody, a gdy podszedłem do metalowego koryta, okazało się, że nie ma w nim wody. Obok walał się szlauch, z którego pewnie je napełniano. Przewiesiłem go przez krawędź koryta i poszedłem na przeciwległy kraniec do hydrantu. Chlusnęła woda i jedna czy dwie kozy przydreptały, żeby się napić.

      Sprowadzę weterynarza, ale najpierw zadzwonię na policję, pomyślałem. Wyjąłem telefon, ale nie było zasięgu. Zasięg wokół Manham był jak sito, co sprawiało, że na komórkach nie można było polegać. Odszedłem dalej i pojawiło się kilka kresek. Już miałem wybrać numer, gdy za zardzewiałym pługiem zauważyłem mały ciemny kształt. Podszedłem niechętnie, przeczuwając, co to może być.

      W suchej trawie leżało ciało Bess, martwego owczarka Sally. Wydawała się malutka, futro miała zmierzwione i zakurzone. Odwróciłem się, odpędzając muchy, które opadły mnie, wyczuwszy świeższą pożywkę. Zdążyłem jednak dostrzec, że głowa psa była prawie całkiem odcięta.

      Upał zdawał się przybierać na sile. Odruchowo poszedłem z powrotem do samochodu. Powstrzymałem ochotę, by wsiąść i odjechać. Zamiast tego znowu zadzwoniłem. Czekając na odpowiedź policji, wpatrywałem się w odległą zieloną smugę lasu.

      Nie po raz kolejny. Nie tutaj.

      W telefonie odezwał się metaliczny głos. Odwróciłem się.

      – Chciałbym zgłosić zaginięcie – powiedziałem.

      Inspektor Mackenzie był krępym i zawadiackim mężczyzną, może z rok lub dwa starszym ode mnie. Pierwsze, co mi się rzuciło w oczy, to jego nienaturalnie szerokie bary. Dolna część ciała wydawała się zupełnie nieproporcjonalna – krótkie nogi zakończone absurdalnie rachitycznymi stopami. Wyglądałby jak karykatura kulturysty, gdyby nie pękaty zarys brzucha i emanująca z jego osoby groźna aura zniecierpliwienia, która nakazywała brać go na poważnie. Czekałem przy samochodzie, podczas gdy on i ubrany po cywilnemu sierżant poszli zerknąć na psa. Szli spacerowym krokiem, bez pośpiechu, niemal z obojętnością. To jednak, że zamiast mundurowych przyjechał tu główny inspektor wydziału śledczego, było znakiem, że traktują sprawę poważnie. Po chwili wrócił, a sierżant wszedł do domu sprawdzić pomieszczenia.

      – Niech pan jeszcze raz opowie, dlaczego pan tu przyjechał.

      Spowijała go woń płynu po goleniu i potu, z ledwie wyczuwalną nutą mięty. Przez rzednące rude włosy prześwitywała mu opalona na czerwono skóra głowy, ale jeśli czuł jakikolwiek dyskomfort, stojąc w pełnym słońcu, to nie dawał po sobie poznać.

      – Byłem w pobliżu. Pomyślałem, że wstąpię.

      – Z towarzyską wizytą, tak?

      – Chciałem się upewnić, że wszystko u niej w porządku.

      Nie chciałem mieszać w to Lindy Yates, o ile nie zostanę przyparty do muru. Jako jej lekarz uznałem, że mówi mi to w zaufaniu, a poza tym nie sądziłem, by policjant był zainteresowany tym, co się komu przyśniło. Podobnie zresztą jak ja sam. Tylko że, niezależnie od tego, co mieściło się w naszych kryteriach racjonalności, Sally zniknęła.

      – Kiedy widział pan pannę Palmer po raz ostatni? – spytał Mackenzie.

      Zastanowiłem się.

      – Nie w ostatnich kilku tygodniach.

      – Może odrobinę bardziej precyzyjnie?

      – Jakieś dwa tygodnie temu w pubie. Na letnim grillu.

      – Przyszła tam z panem?

      – Nie, ale rozmawialiśmy.

      Zdawkowo. Cześć, co u ciebie? W porządku, do zobaczenia. Dość banalne jak na ostatnie pożegnanie. Jeśli tym właśnie to było, zreflektowałem się. Choć wtedy nie miałem już wątpliwości.

      – I teraz tak po prostu postanowił ją pan odwiedzić…

      – Usłyszałem, że znaleziono zwłoki. Chciałem sprawdzić, czy wszystko z nią w porządku.

      – Skąd pan ma pewność, że to były zwłoki kobiety?

      – Nie mam. Ale uznałem, że nie zaszkodzi, jeśli sprawdzę, czy u Sally wszystko dobrze.

      – Jaka łączy was relacja?

      – Chyba koleżeństwo.

      – Bliskie?

      – Raczej nie.

      – Sypiacie ze sobą?

      – Nie.

      – A sypialiście?

      Chciałem mu powiedzieć, żeby pilnował swoich spraw. Ale przecież to właśnie robił. W takich okoliczność prywatność to żaden argument, byłem tego świadom.

      – Nie.

      Patrzył na mnie bez słowa. Odwzajemniłem jego spojrzenie. Po chwili wyjął z kieszeni paczkę miętówek. Gdy nieśpiesznie wkładał cukierek do ust, zauważyłem na jego szyi pieprzyk o dziwnym kształcie. Schował miętówki, nie częstując mnie.

      – Więc żadne romanse, czyste koleżeństwo, tak?

      – Znaliśmy się, to wszystko.

      – I mimo to czuł się pan w obowiązku przyjść i sprawdzić, czy wszystko u niej dobrze. Akurat pan.

      – Mieszka tutaj sama. To odludzie, nawet jak na nasze standardy.

      – Nie mógł pan do niej zadzwonić?

      To mnie zafrapowało.

      – Nie

Скачать книгу