Chemia śmierci. Simon Beckett
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Chemia śmierci - Simon Beckett страница 10
Myśl ta uspokoiła ją, ale tylko na chwilę. Zaryzykowała krótkie spojrzenie. Zdążyła jedynie zobaczyć ciemne gałęzie i krętą ścieżkę, gdy nagle uderzyła o coś stopą. O mały włos nie upadła, na szczęście udało się jej utrzymać równowagę. Serce jej łomotało. Wariatka! Polanka była już tuż przed nią, nakrapiana światłem oaza w duszącej gęstwinie. Przyspieszyła, klepnęła dłonią szorstką powierzchnię kamienia i szybko zawróciła.
Nic. Tylko drzewa, mroczne i posępne.
A myślałaś, że co? Leśne skrzaty? Jednak nie zeszła z łączki. Nie było słychać śpiewu ptaków, brzęczenia owadów. Las jakby wstrzymał oddech w pełnej zadumy ciszy. Nagle poczuła, że boi się ją przerwać, że nie chce opuszczać sanktuarium polanki i znowu poczuć nad sobą zasklepiające się drzewa. No i co zrobisz? Przesiedzisz tu cały dzień?
Nie zastanawiając się dłużej, jeszcze raz odbiła się od kamienia. Pięć minut i znów znajdzie się na otwartej przestrzeni. Łąka, woda, niebo. Widziała je oczami wyobraźni. Niepokój jej nie opuszczał, ale stał się mniej palący. Gęstwina drzew rzedła, a słońce już się przebijało, oświetlając ścieżkę przed jej stopami. Zaczęła się uspokajać i właśnie wtedy dostrzegła coś na ziemi.
Zatrzymała się w odległości metra. Na środku ścieżki niczym ofiara na ołtarzu leżał rozpostarty martwy królik. Nie, nie królik. Zając, miękkie futerko sklejone miał krwią.
Nie było go tu wcześniej.
Lyn rozejrzała się w popłochu. Drzewa nie dały jednak odpowiedzi na pytanie, skąd mógł się tu wziąć. Obeszła go i zaczęła biec. Lis, pomyślała, gdy odzyskała rytm. Pewnie go wystraszyła. Jednak lis, nawet wystraszony, nie porzuciłby swej zdobyczy. A zając nie wyglądał, jakby ktoś go upuścił. Był starannie ułożony, jakby…
Ktoś zrobił to celowo.
Nonsens. Odepchnęła tę myśl i pobiegła dalej ścieżką. Po chwili była już poza lasem, na otwartej przestrzeni, a przed nią rozciągało się jezioro. Niepokój, który czuła jeszcze przed kilkoma minutami, słabł z każdym krokiem, aż w końcu zupełnie ustąpił. W słońcu wszystko to wydało się absurdalne. Wręcz żenujące.
Potem jej mąż Marcus przypomni sobie, że gdy weszła do domu, w radiu podawali wiadomości. Wkładając chleb do tostera i krojąc banana, powiedział jej, że kilka kilometrów dalej znaleziono trupa. Lyn musiało coś zaświtać w głowie, już wtedy, bo wspomniała mu o martwym zającu. Ale skwitowała to śmiechem, żartując z tego, że się go wystraszyła. Gdy chleb wyskoczył z tostera, incydent zdążył odejść w niepamięć.
Kiedy wróciła spod prysznica, już o tym nie mówili.
Mackenzie przyjechał, gdy byłem w połowie porannego dyżuru. Janice powiadomiła mnie o tym, przynosząc kartę kolejnego pacjenta. Nie potrafiła ukryć zaciekawienia.
– Przyszedł do pana jakiś policjant. Inspektor Mackenzie.
Z jakiegoś powodu wcale się nie zdziwiłem. Zerknąłem na kartę. Ann Benchley, osiemdziesięciolatka z artretyzmem. Nasza stała pacjentka.
– Ilu jeszcze czeka? – spytałem, chcąc zyskać na czasie.
– Jeszcze trzech.
– Przekaż mu, że zaraz przyjdę. I wpuść panią Benchley.
Janice wyglądała na zdziwioną, ale nie skomentowała. Wątpliwe, by ktokolwiek w Manham nie słyszał jeszcze o zwłokach. Na razie jednak nikt nie łączył tego z Sally Palmer. Zastanawiałem się jak długo.
Czekając, aż Janice wyjdzie, udawałem, że czytam kartę choroby. Wiedziałem, że Mackenzie nie pofatygowałby się tutaj, gdyby to nie było coś ważnego, i wątpiłem, by którykolwiek z porannych pacjentów był pilnym przypadkiem.
Nie wiem, dlaczego kazałem mu czekać, chyba tylko po to, by opóźnić moment, kiedy usłyszę to, co ma mi do powiedzenia.
Starałem się o tym nie myśleć, przyjmując pacjentkę. Spojrzałem ze współczuciem na guzowate dłonie pani Benchley, wypisałem receptę, wydając przy tym pokrzepiające i zupełnie bezużyteczne pomruki, jakich ode mnie oczekiwała, i uśmiechnąłem się z roztargnieniem, gdy zadowolona pokuśtykała do wyjścia. Nie mogłem już tego dłużej odkładać.
– Przyślij go, Janice – powiedziałem.
– Nie wygląda na zadowolonego – ostrzegła mnie.
W rzeczy samej, zadowolony to on nie był. Ze złości aż poczerwieniał na twarzy, a szczęka chodziła mu nerwowo.
– Bardzo pan łaskawy, że zgodził się mnie przyjąć – rzucił z nieskrywanym sarkazmem.
Miał ze sobą skórzaną teczkę. Bez pytania usiadł naprzeciw mnie i położył ją na kolanach.
– W czym mogę pomóc, panie inspektorze?
– Chciałbym wyjaśnić kilka rzeczy.
– Wiecie już, czyje to zwłoki?
– Jeszcze nie.
Wyjął paczkę miętówek i wrzucił cukierka do ust. Czekałem. Wystarczająco dobrze znałem policjantów, by nie przejmować się ich zagrywkami.
– Nie sądziłem, że takie rzeczy jeszcze istnieją. Wie pan, lekarze rodzinni, wizyty domowe i te sprawy – rzucił, rozglądając się. Zatrzymał wzrok na półkach z książkami. – Dużo o psychologii. Interesuje się pan?
– To nie moje. Należą do drugiego lekarza.
– Aha. Więc ilu tu macie w sumie pacjentów?
Zastanawiałem się, do czego zmierza.
– Może z pięciuset, sześciuset.
– Aż tylu?
– Manham jest małe, ale rejon całkiem spory.
Pokiwał głową, jakbyśmy ucinali sobie zwykłą pogawędkę.
– Pewnie to nie to samo, co być lekarzem w wielkim mieście, co?
– Chyba tak.
– Brakuje panu Londynu?
Wiedziałem, o co mu chodzi. Nie zdziwiłem się. Tylko poczułem, jak na ramionach osiada mi ciężar.
– Może pan po prostu powie, czego ode mnie chce.
– Po