Chemia śmierci. Simon Beckett
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Chemia śmierci - Simon Beckett страница 14
– Proszę – powiedział, podając mi zalakowaną plastikową torebkę. – Niech pan to włoży.
Wyjąłem biały papierowy kombinezon i wciągnąłem go przez buty, uważając, by nie rozerwać cienkiego materiału. Ledwo go zapiąłem, a już zacząłem się pocić. Ogarnęło mnie niepokojąco znajome wrażenie nieprzyjemnej wilgoci.
Jakbym cofnął się w czasie.
Odkąd zobaczyłem Mackenziego na tym samym odcinku drogi, gdzie dzień wcześniej przyprowadziłem policjantów, doznawałem niemijającego déjà vu. Teraz po jej obu stronach stały radiowozy i duże przyczepy mieszczące mobilne centrum koordynacyjne. Gdy już miałem na sobie kombinezon i papierowe buty, w milczeniu ruszyliśmy ścieżką biegnącą przez mokradła, którą teraz opasano równoległymi wstęgami taśmy policyjnej. Wiedziałem, że Mackenzie chce spytać, co zamierzam, i wiedziałem, że zdradzenie się przede mną z tą ciekawością poczytałby za oznakę słabości. Ale ja wcale nie miałem ochoty na idiotyczne próby sił, po prostu odwlekałem moment, w którym będę musiał zmierzyć się z tym, po co tu przyszedłem.
Porośnięte trawą miejsce, w którym znaleziono zwłoki, odgrodzono jeszcze większą ilością taśmy. W środku roiło się od śledczych, anonimowych i nierozróżnialnych w białych kombinezonach. Znów poczułem ukłucie niechcianych wspomnień.
– Gdzie, do pioruna, jest maść mentolowa? – rzucił Mackenzie, nie zwracając się do nikogo w szczególności.
Jakaś kobieta podała mu słoiczek. Rozsmarował odrobinę maści pod nosem, a potem zaproponował ją mnie.
– Zabrali zwłoki, a nadal czuć.
Kiedyś byłem tak przyzwyczajony do woni nieodłącznych od mojej pracy, że nie robiły na mnie wrażenia. Ale to było dawno. Nałożyłem maść nad górną wargą i wsunąłem dłonie w ciasne gumowe rękawiczki.
– Jest też maseczka, jeśli pan sobie życzy – dodał Mackenzie.
Odruchowo potrząsnąłem głową. Nie lubiłem maseczek i zakładałem je tylko wtedy, gdy było to absolutnie konieczne.
– No to zapraszam.
Schylił się i przeszedł pod taśmą. Ja za nim. Policjanci przeczesywali trawę. Kilka małych chorągiewek zatkniętych w ziemię wskazywało miejsca, gdzie znaleziono ewentualne dowody. Wiedziałem, że większość z nich okaże się bez znaczenia – papierki od cukierków, niedopałki, kawałki zwierzęcych kości, niemające nic wspólnego z tym, czego szukali. Ale na tym etapie nie mieli jeszcze pojęcia, co jest ważne, a co nie. Wszystko zapakują w torebki i zabiorą do laboratorium.
Kilka osób spojrzało na nas z zaciekawieniem. Mnie jednak interesował tylko skrawek ziemi pośrodku, z trawą poczerniałą, jakby wyżartą przez ogień. Ale to nie słońce ją wypaliło. I doszło coś jeszcze: silny fetor, przedzierający się nawet przez osłonną warstewkę mentolu, nie do pomylenia z niczym innym. Mackenzie wrzucił do ust miętówkę i schował paczkę, nie częstując mnie.
– Przedstawiam wam doktora Huntera – powiedział do policjantów, rozgryzając cukierka. – Antropolog sądowy. Pomoże nam zidentyfikować zwłoki.
– No to będzie się musiał postarać – rzucił jeden z nich. – Bo ich tu nie ma.
Rozległ się śmiech. Na tym polegała ich praca i nie znosili, gdy ktoś z zewnątrz wchodził im w paradę. Zwłaszcza cywil. Już wcześniej spotkałem się z taką postawą.
– Doktor Hunter dołączył do nas na prośbę głównego inspektora Ryana. Liczę, że w razie potrzeby będziecie mu służyć pomocą.
W głosie Mackenziego pobrzmiewała szorstkość i po nagle sposępniałych twarzach domyśliłem się, że nie zostało to dobrze przyjęte. Było mi wszystko jedno. Kucałem nad skrawkiem martwej trawy.
Zachowała nieostry kształt ciała, które na niej leżało, kontur zgnilizny. Na ziemi wiło się jeszcze kilka czerwi, a białe skrzydła ścieliły się na poczerniałych zgniecionych źdźbłach niczym połacie śniegu. Przyjrzałem się bliżej jednemu z nich.
– To na pewno łabędzie?
– Raczej tak – odparł jeden ze śledczych. – Wysłaliśmy je do ornitologa, żeby się upewnić.
– A próbki ziemi?
– Są już w laboratorium.
Sprawdzając zawartość żelaza w glebie, można określić, jaką ilość krwi wchłonęła. Jeśli ofierze poderżnięto gardło w tym samym miejscu, gdzie ją znaleziono, poziom żelaza będzie wysoki, jeśli zaś okaże się niski, oznacza to, że ranę zadano po śmierci albo denata zabito gdzie indziej, a tutaj tylko porzucono zwłoki.
– A robaki? – spytałem.
– Myśli pan, że pierwszy raz to robimy?
– Nie. Po prostu chcę się dowiedzieć, na czym stoimy.
Demonstracyjnie westchnął.
– Pobraliśmy próbki robaków.
– I co?
– Zdaje się, że to czerwie.
Kilka osób parsknęło śmiechem. Spojrzałem na Mackenziego.
– A co z poczwarkami?
– A co ma być?
– Jakiego były koloru? Jasne? Ciemne? Były puste pancerzyki?
W odpowiedzi tylko wywrócił oczami. Tym razem nie było chichotów.
– A żuki? Dużo było na ciele?
Wbił we mnie wzrok, jakby miał do czynienia z szaleńcem.
– To jest śledztwo w sprawie o morderstwo, a nie lekcja biologii!
Widać było, że jest ze starej szkoły. Ci bardziej postępowi chętnie uczą się nowych technik i są otwarci na wszelką wiedzę, jaka może okazać się pomocna. Ale i tam zawsze znajdzie się kilku, którzy pozostaną oporni na wszystko, co nie pasuje do ich utartych schematów. Spotykałem takich co jakiś czas. Najwyraźniej tutaj też miałem z nimi do czynienia.
– Każdy owad ma własny cykl rozwojowy. Tutaj mamy w większości larwy muchy plujki. Niebieskiej i zielonej. Jeśli na zwłokach są otwarte rany, samice przylatują niemal natychmiast. Za dnia w ciągu godziny składają jaja.
Pogrzebałem w ziemi i wyjąłem nieruchomą larwę. Pokazałem mu na wyciągniętej dłoni.
– Za chwilę będzie się przepoczwarzać. Z wiekiem ciemnieją. Ta ma jakieś siedem lub osiem dni. Nie widać pancerzyków, co znaczy, że poczwarki jeszcze się nie wylęgły. Pełny cykl rozwojowy muchy plujki trwa dwa tygodnie, co by oznaczało, że zwłoki były tu krócej. – Rzuciłem robaka z powrotem na ziemię. Pozostali policjanci przerwali pracę i słuchali. – No więc w tym wypadku na podstawie wyglądu owadów można stwierdzić, że od śmierci upłynął tydzień, do dwóch. Zakładam, że wiecie, co to?