Chemia śmierci. Simon Beckett
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Chemia śmierci - Simon Beckett страница 4
– Uprzedzałem pana, że nie mam dużego doświadczenia w medycynie rodzinnej. Skąd pewność, że sobie poradzę?
– A pan jak myśli? Że sobie poradzi?
Odpowiedziałem dopiero po chwili, po raz pierwszy zastanawiając się nad tym pytaniem. Przyjechałem tutaj bez większego namysłu. Chciałem tylko uciec od miejsca i od ludzi, wśród których przebywanie było zbyt bolesne. Znowu pomyślałem o tym, jak się prezentuję. O dzień za wcześnie, przemoknięty do cna. Nie miałem nawet na tyle rozumu, by schować się przed deszczem.
– Tak – odparłem.
– No i świetnie. – Ton miał oschły, ale pobrzmiewała w nim zawadiacka nuta. – Poza tym to tylko czasowa posada. I będę miał pana na oku. – Przycisnął guzik na biurku. Gdzieś w głębi domu odezwał się dzwonek. – Kolację jemy zwykle około ósmej, jeśli wyrobimy się z pacjentami. Niech pan odpocznie. Ma pan ze sobą bagaże czy dojadą później?
– Mam ze sobą. Zostawiłem u pana żony.
Wyglądał na zdziwionego, potem uśmiechnął się niezręcznie.
– Janice to moja gosposia – rzucił. – Jestem wdowcem.
Ciepło pokoju jakby spowijało mnie kokonem.
– To tak jak ja. – Pokiwałem głową.
Tak oto zostałem lekarzem rodzinnym w Manham. Z tej też przyczyny trzy lata później byłem jedną z pierwszych osób, które dowiedziały się o znalezisku w lesie Farnhama. Oczywiście nikt nie wiedział, kim była ofiara, nie na początku. Zważywszy na stan zwłok, chłopcy nie potrafili nawet stwierdzić, czy to mężczyzna, czy kobieta. Po powrocie do domu nie wiedzieli już, czy zwłoki były nagie, czy nie. W pewnym momencie Sam powiedział, że to coś miało skrzydła, po czym stropił się i zamilkł, a Neil tylko patrzył pustym wzrokiem. Cokolwiek widzieli, nie mieściło się w żadnych znanych im kategoriach, a teraz ich pamięć odmawiała współpracy. Zgadzali się tylko co do tego, że był to człowiek. Martwy człowiek. I choć ich opis morza czerwi sugerował, że denat lub denatka mieli rany, to dobrze wiedziałem, jak zmarli potrafią nas zwodzić. Nie było powodu, żeby domniemywać najgorsze.
Jeszcze nie wtedy.
Tym dziwniejsze było zachowanie ich matki. Linda Yates siedziała w swoim malutkim salonie, otaczając ramieniem najmłodszego syna, wtulonego w nią i bez większego zainteresowania wpatrującego się w jaskrawy ekran telewizora. Ich ojciec, rolnik, nie wrócił jeszcze z pracy. Zadzwoniła do mnie, gdy chłopcy przybiegli do domu, rozhisteryzowani, nie mogąc złapać tchu. Choć była niedziela po południu, w mieścinie tak małej i odizolowanej jak Manham nadal się pracowało.
Czekaliśmy na przyjazd policji. Najwyraźniej nie widzieli powodu do pośpiechu, ja jednak czułem się zobligowany pozostać. Podałem Samowi środek uspokajający, niewiele mocniejszy niż placebo, i niechętnie wysłuchałem tej samej historii z ust jego brata. Starałem się nie słuchać. Doskonale wiedziałem, co mogli tam zobaczyć.
Nic, o czym chciałbym sobie przypominać.
Okno w salonie było otwarte na oścież, lecz nie wpadał przez nie żaden podmuch wiatru. Na zewnątrz paliło oślepiające słońce.
– To Sally Palmer – oznajmiła niespodziewanie Linda Yates.
Spojrzałem na nią ze zdziwieniem. Sally Palmer mieszkała sama na małej farmie tuż za Manham. Atrakcyjna kobieta po trzydziestce, przeniosła się do Manham kilka lat przede mną, odziedziczywszy gospodarstwo po wuju. Nadal hodowała kilka kóz, a dzięki więzom krwi nie była traktowana jak całkiem obca; na pewno mniej niż ja, nawet teraz, po latach. To jednak, że była pisarką, rodziło dystans i sprawiało, że większość sąsiadów odnosiła się do niej z mieszaniną podziwu i podejrzliwości.
Nie słyszałem, by mówiono o jej zaginięciu.
– Dlaczego pani tak twierdzi?
– Śniła mi się.
Nie takiej odpowiedzi się spodziewałem. Spojrzałem na chłopców. Sam, już spokojniejszy, chyba nie słuchał, ale Neil wpatrywał się w matkę i wiedziałem, że cokolwiek zostanie tu powiedziane, rozniesie się po Manham, jak tylko wyjdę za próg. Moje milczenie uznała za wyraz sceptycyzmu.
– Stała na przystanku, cała we łzach. Spytałam, co się stało, ale nie odpowiedziała. Potem spojrzałam na drogę, a gdy wróciłam do niej wzrokiem, już jej nie było.
Nie wiedziałem, co powiedzieć.
– Takie rzeczy nie śnią się bez powodu – dodała. – A ta przyśniła się właśnie dlatego.
– Spokojnie, Lindo. Nie wiemy jeszcze kto to. To może być każdy.
Popatrzyła na mnie tak, jakby chciała powiedzieć, że się mylę, ale że nie zamierza się kłócić. Ulżyło mi, gdy rozległo się pukanie do drzwi, oznajmiające przyjazd policji.
Policjantów przyjechało dwóch i obaj byli doskonałym przykładem prowincjonalnej służby mundurowej. Starszy, o rumianej twarzy, co jakiś czas okraszał rozmowę jowialnym mrugnięciem oka, co było mało stosowne w tych okolicznościach.
– No więc co? Podobno znaleźliście zwłoki, dobrze słyszałem? – zagadnął wesoło, posyłając mi porozumiewawcze spojrzenie, wyrażające pobłażliwość człowieka dorosłego dla chłopięcej wyobraźni. Sam wciąż tulił się do matki, a Neil, zastraszony obecnością władzy mundurowej we własnym domu, mamrotał coś pod nosem w odpowiedzi na pytania policjanta.
Nie trwało to długo. Starszy policjant zamknął notes.
– No dobra, trzeba się przejść i rzucić okiem. Który z was pokaże nam, gdzie to?
Sam jeszcze mocniej przywarł do matki. Neil się nie odezwał, ale twarz mu pobladła. Opowiadać o tym to jedno. Ale wrócić tam to co innego. Ich matka popatrzyła na mnie z niepokojem w oczach.
– To chyba nie najlepszy pomysł – rzuciłem.
Kretyński, poprawiłem się w duchu. Wystarczająco dużo jednak miałem do czynienia z policją, by wiedzieć, że podejście dyplomatyczne sprawdza się lepiej niż konfrontacyjne.
– Więc jak mamy je znaleźć, skoro żaden z nas nie zna tej okolicy? – spytał.
– W samochodzie mam mapę. Pokażę panom, którędy iść.
Policjant nie próbował ukryć niezadowolenia. Wyszliśmy na dwór, mrużąc oczy oślepieni nagłą jasnością. Chłopcy mieszkali w ostatnim z rzędu małych domków z kamienia. Samochody zaparkowaliśmy przy alejce. Otworzyłem mojego land rovera, wyjąłem mapę i rozłożyłem na masce. Słońce odbijało się od wysłużonej karoserii, parzącej z nagrzania.
– To jakieś trzy mile stąd. Będziecie musieli zostawić samochód i przejść przez bagno do lasu. Z tego, co mówili, zwłoki