Granatowy 44. Grzegorz Kalinowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Granatowy 44 - Grzegorz Kalinowski страница 3
– Rząd i wojsko… – mruknął Maniek, uśmiechając się krzywo i strzykając śliną.
– A ja, jak raz, urzędową sprawę mam do ciebie… – Rybski szybko zmienił temat. – Ale wyjdźmy z lokalu, dobrze?
Wyszli na Wielką, zapadał zmrok, za murem getta słychać było gwar, na Marszałkowskiej i Bahnhofstrasse, kiedyś Alejach Jerozolimskich, ludzie szli szybko, chcąc zdążyć przed godziną policyjną. Oni stali przed barem i nic sobie z godziny policyjnej nie robili, bo mieli dobre papiery: Rybski służbowe, a Ciechaniak dał łapówkę i dostał przepustkę.
– Jaką przyjacielu? – spytał Maniek.
– Rząd działa, daleko stąd, ale działa… – zaczął Rybski.
– I co mi do rządu, a rządowi do mnie? – przerwał mu, krzywiąc się, Ciechaniak.
– Powiedzmy, że jest robota…
– Robota? – prychnął Maniek, jakby chciał dać do zrozumienia, że ma to gdzieś, choć w jego oku pojawił się błysk zainteresowania. – Czy mam dla pana prezydenta z Londynu załatwić wagon węgla, czy może dostarczyć transport rąbanki ze wsi? A może dobry tani bimber albo markowe wino z Francji? Może być i szampan! Wszystko może być, są pieniążki, jest ecie-pecie, to i da się załatwić prawdziwą kawę! – Dając popis swych handlowych możliwości, Maniek patrzył uważnie na kolegę i czekał na jego reakcję. Tej jednak nie było, więc kontynuował popis reklamowy: – Mogą być i papierosy! Amerykańskie papierosy, prosto z Hiszpanii! I cygara z samej Kuby, co tylko zechcesz, bo ja teraz w handlu robię, i to nie w detalicznym!
– Mnie się o konkretniejsze rzeczy rozchodzi – powiedział Rybski.
– A mianowicie?
– Mokra robota.
Ciechaniak pokręcił głową i zagwizdał.
– Fiu, fiu! Mam poważną robótkę dla pana prezydenta i pana premiera… Fiu, fiu! A kto tam teraz rządzi? – Zamyślił się. – Śmigły-Rydz to już chyba nie, prawda? – Uśmiechnął się krzywo. – To dobrze, bo on za te guziki, co nam Niemcy zabrali, pewnie chciałby Hitlera kropnąć? – Zaśmiał się. – Nie oddamy ani guzika, mówił pan marszałek Śmigły-Rydz, a oddaliśmy całą Polskę!
– Raczkiewicz i Sikorski – odpowiedział Rybski.
– Co?
– Raczkiewicz jest prezydentem, a generał Sikorski premierem – wyjaśnił Rybski. – I jeśli sobie życzysz, to możesz kogoś kropnąć, ale jak chcesz po cichu, to wsadź kosę. I nie Hitlerowi, tylko szpiclowi.
– No nie mogę! Nie mogę! – Ciechaniak nie posiadał się z radości. – Policjant zleca mi załatwienie szpicla! Tego, kurdebalans, nie grali w żadnym kinie!
– I nie zagrają – spokojnie odparł Wicek. – Bo to nie ja zlecam, ja tylko pośredniczę. Na tego człowieka zapadł wyrok, więc będzie to egzekucja, tylko taka raczej w biegu.
Maniek dopalał papierosa, trzymając go koniuszkami palców, od których żar był już o milimetry. Zaciągnął się jeszcze raz i pstryknął rozżarzony niedopałek w mrok.
– Sąd, powiadasz… – Był chojrakiem, organizował w życiu różne hece, a jak trzeba, to miał w swoim gangu ludzi od mokrej roboty. Trudno było go zdziwić, zaskoczyć czy onieśmielić. Teraz jednak stracił rezon. Ale tylko na chwilę. – A co ja będę z tego miał, mój przyjacielu? No co? Bo owszem, ja ci kiedyś za friko życie ocaliłem i jeszcze później tę okoliczność oblaliśmy z mojej kieszeni, prawda? – Rybski skinął głową. – Ale znasz mnie, że prywatnie to ja mogę pomóc tak od serca, z sympatii czystej… ale żeby za damski chuj robić dla państwa… no powiedz, że nie!
– Oczywiście, że nie.
Ciechaniak się uśmiechnął.
– A ile mi proponuje najjaśniejsza, nieobecna w Polsce Rzeczypospolita? Tyle, co miał za robotę kat państwowy, po stówce od łebka? Może dla Alfreda Kalta to był konkretny pieniądz, ale nie dla mnie.
– Alfred Kalt… znasz prawdziwe nazwisko Stefana Maciejowskiego? – zdziwił się
Wicek.
– Ja dużo rzeczy wiem i ty o tym wiesz.
– No to wiesz, że kat Maciejowski miał eskortę na dworzec, zwrot kosztów delegacji i pociąg w obie strony…
Brzmiało to jak żart, lecz żartem nie było, bo Rybski wypowiedział te słowa z pełną powagą, patrząc Ciechaniakowi w oczy. Maniek się zamyślił, kalkulował, rachował w głowie i zastanawiał się, co odpowiedzieć.
– Czy ja cię dobrze zrozumiałem, mój przyjacielu? – odezwał się wreszcie.
– Bardzo dobrze.
– A więc mogę liczyć i na pieniądz, i przede wszystkim na matczyne zainteresowanie ze strony państwa polskiego? Czy tak to można określić, mój przyjacielu?
– Pewnie bardziej ojcowskim niż matczynym – sprostował Rybski.
Ciechaniak uśmiechnął się pod nosem, bo wiedział, że rozmawia o robocie dla klienta, który może się odwdzięczyć na wiele sposobów, ale przed którym trzeba czuć mojrę. Za skrewienie i zdradę czeka bardzo konkretna dintojra, fachowa i bezwzględna, skoro zwrócono się w tej sprawie właśnie do niego.
– Dogadamy się co do szczegółów i szafa gra – odpowiedział. – Za szpiclami nie przepadam, a skoro na wyrwaniu takich chwastów można jeszcze zarobić… – Zaśmiał się perliście, jakby mówił o konieczności odmalowania lamperii w jednym z barów, które prowadził. – Poza tym ochrona i wdzięczność ze strony państwa polskiego to luksus, za którym warto się troszkę zakręcić! – Przybili zawarcie interesu, jakby byli na końskim targu.
– A teraz powiedz mi, z łaski swojej, kim jest frajer, który ma dostać kosę pod żebro, i co on takiego zrobił? Maciejowski wiedział takie rzeczy, więc moja ekipa likwidacyjna też chyba powinna, co nie?
– Tego nie wiem, mówiłem ci, że jestem tylko pośrednikiem, ale mogę zaręczyć, że to facet, który na to zasługuje.
Rozstali się. Rybski poszedł do mieszkania kontaktowego przy Wilczej, gdzie czekał na niego Nałęcz. Był czterdziestokilkuletnim mężczyzną, wyprostowanym jak struna i sztywnym, z wystającymi kośćmi policzkowymi, w wąsami, lekko łysiejący. Mimo że miał na sobie popielaty sportowy komplet, a nie mundur, widać było, że jest byłym wojskowym, za to niewielu wpadłoby na to, że przed wojną pracował w wywiadzie.
– Czy pański człowiek przyjął propozycję? – szybko przeszedł do konkretów.
– Jest zainteresowany – odrzekł Rybski. – Chce znać stawkę i wiedzieć, na co może liczyć ze strony państwa.
– Ma wymagania, doprawdy! – prychnął Nałęcz.
– Pan