Granatowy 44. Grzegorz Kalinowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Granatowy 44 - Grzegorz Kalinowski страница 6
– Ateista – podsunął Rybski.
– No właśnie! Ale i on się przejął tym, co usłyszał.
– A co usłyszał? – Rybski wyjął z kieszeni papierośnicę, w której były niemieckie juno. Podsunął ją Ludwisiakowi. Ten wziął papierosa, podziękował, i zapalili, opierając się o służbowe auto.
– Nic dobrego. – Pokręcił głową.
– Mów pan! – ponaglił go Rybski.
– Ta dziewczynka, Władzia, córka Fronczaków, sąsiadów szwagrostwa, mówiła: „Módlcie się, bo idzie na was wielka kara, ciężki krzyż. Nie mogę powstrzymać gniewu Syna mojego, bo się lud nie nawraca”. Tak jej Matka Boska powiedziała. – Ludwisiak westchnął ciężko.
Rybski zaciągnął się i patrzył z uwagą na przodownika.
– Mówisz pan?
– Ona, ta mała Fronczakówna, powiedziała jeszcze w ten deseń: „Śmierć będzie dla was straszna. Krew popłynie rynsztokami”.
Ludwisiak palił, jakby to był jego ostatni papieros w życiu, lecz po chwili rzucił go na bruk i energicznie rozdeptał.
– Pan się śmieje?! – wybuchnął. – Jak mi szwagier powiedział, też się śmiałem. Wiesz pan, co mu powiedziałem? Że pewnie to o Żydach i getcie było, że to nie tyczy się chrześcijan. Ale nie! Ona to już po getcie powiedziała, w październiku roku ubiegłego miała to objawienie!
Podkomisarz pokręcił głową.
– Straszyli, starszą i straszyć będą. Niech się ze swoich grzechów wytłumaczą.
***
Plutonowy Ludwisiak chciał go podwieźć, lecz Rybski postanowił wrócić do domu na piechotę. Nie chodziło tylko o to, że nie miał daleko, bo ze Szpitala Dzieciątka Jezus na Filtrową sześćdziesiąt osiem szło się nieco ponad kwadrans. Ruszył Nowogrodzką wzdłuż torów kolejki EKD, dalej tory powiodły go Tarczyńską do Grójeckiej. Mógł skręcić w Asnyka, ale wolał iść główną ulicą. Miał broń i pogoniłby bandytów, których o tej porze i w mniejszych uliczkach nie brakowało. Poradziłby sobie, należał do typu gliniarzy, którzy lubili takie wyzwania. Lecz nie dzisiaj. Przede wszystkim zmienił adres i nikomu się tym nie chwalił, nawet zaufanym granatowym. Ale nawet gdyby nadal mieszkał przy Dobrej na Mariensztacie, to i tak chciał się nieco rozluźnić po ciężkim dniu, odetchnąć chłodnym nocnym powietrzem. Od przedwczoraj nocował w nowym miejscu, więc można powiedzieć, że był po przeprowadzce, a dziś miał kolejną: przeniósł Olę na Kamionek, co nie było łatwe. Nie chciała, wczepiła się w niego, płakała, ale była już zmiękczona poprzednią nocą, którą musiała spędzić sama. I kolejne, aż do odwołania, miały wyglądać podobnie.
Mógł się z tego wywinąć, nie musiał tego robić, ale wiedział, że powinien. On też przeżył to rozstanie, bo coś mu uparcie mówiło, że widzą się po raz ostatni. Z wielu powodów już dawno powinien to być ostatni raz, ale jakoś nie chciał być. Próbował z nią zerwać, lecz nie potrafił, a teraz zbytrozstroiło go to, a później doszły nerwy związane z umieszczeniem w szpitalu chłopaka z AK. Na koniec, gdy już było po wszystkim, Ludwisiak musiał roztoczyć złą aurę. Dlatego, chociaż był zmęczony, nie miał ochoty z nim wracać. Chciał oczyścić głowę z wizji, które snuł plutonowy.
Kazimierz Ludwisiak nie był jedyną osobą z Siekierek, którą znał. Znał też piąte przez dziesiąte dorożkarza Piekuta, bo był szwagroszczakiem jednego sałaty[3] z sąsiedztwa rodziców na Podwalu. Gdy wiózł go parę miesięcy temu, to też o tej Władzi opowiadał. Mieszkała przy Gościńcu i ukazywała jej się Matka Boska. Jej wizje krążyły w odpisach i były równie straszne, jak te małej Rozalii. Dorożkarz był w tym wszystkim oblatany i tłumaczył, że Rozalii Chrystus zapowiedział, że jeśli Polska chce uniknąć kary za swe zbrodnie, za grzechy nieczyste, morderstwa i nienawiść, musi go obwołać królem.
– A prymas Hlond ostrzegał! I siostra Faustyna też! No i mamy. – Siedzący na koźle
Wacław Piekut westchnął głęboko. – Wrzesień na dzień dobry, łomot Francji, łapanki, Oświęcim, rozwałki, Katyń… a co będzie dalej?
– Pan to jesteś oblatany jak ministrant. – Rybski miał dość tego gadania.
– Panie, ja? – żachnął się fiakier. – Ale gdzież tam! Po prostu najrozmaitsze informacje krążą, raz człowiek usłyszy, że Hitlera zastrzelił Göring, raz, że nasi zdobyli Monte Cassino, a jeszcze inną razą, że nas piekło pochłonie. Niektóre są prawdziwe, ale większość nie. – Zaśmiał się i dodał posępnie: – Ale przeważnie to sprawdzają się te najgorsze, ale pies to jebał! – zakończył dziarsko i strzelił z bata, jakby to miało odgonić złe moce.
– Jednak troszkę się pan tym przejmujesz – zauważył Rybski.
– No troszkę tak – przyznał dorożkarz.
– Znaczy się, więcej do kościoła pan chodzisz? – W głosie Rybskiego zabrzmiała ironiczna nuta.
– Panie komisarzu, żona chodzi tak często, że wystarczy za całą familię – odrzekł Piekut, dając tym samym kolejny dowód, że ma zmysł praktyczny, i tak jak większość warszawiaków, do życia podchodzi beztrosko. Rybski był cwaniakiem ze Starówki, jednak w tych dniach niewiele wystarczyło, by wprowadzić go w podły nastrój.
Grójecką szedł jeszcze z jednego powodu: była to jedna z tych ulic, które mówiły wiele o tym, w jakiej kondycji są Niemcy. Jeszcze niedawno, zwłaszcza nocą, można było obserwować niemal wyłącznie ruch wschód-zachód. Jechały rozbite pułki, ranni i wymęczeni żołnierze. Dołączyli do nich policjanci i urzędnicy, rozpoczął się prawdziwy exodus, aż przyjemnie było popatrzeć. Teraz było inaczej: przede wszystkim jechano od strony Poznania i Krakowa na praski brzeg Wisły, ciągnęły czołgi, ciężarówki, wozy pancerne, działa i tabory. A żołnierze wyglądali na wypoczętych, nie na takich, których pogonią warszawskie dzieci. Ci nie dadzą się tak łatwo rozbroić i nie pozwolą ruskim zająć z marszu Pragi i przekroczyć Wisły.
Do Warszawy wrócili też niemieccy urzędnicy, policjanci i żandarmi. Przez kilka dni ich obecność była tylko symboliczna, lecz to się zmieniło. Panika zniknęła, wracał niemiecki porządek. Nie wrócił tylko ten padalec Ahre, albo po prostu zaszył się u siebie w Alejach Ujazdowskich, czyli, jak mówili Niemcy, na Siegesstrasse. Może jeszcze będzie okazja, kto wie?
Nie trafił na żaden patrol aż do chwili, gdy wszedł na plac Narutowicza. Tam go zatrzymano. Był na to przygotowany, w końcu w zamienionym na koszary Domu Akademickim siedzieli tak zwani żandarmi, czyli funkcjonariusze schupo. Być może ci, którzy zatrzymywali go przed mostem Kierbedzia też tu stacjonowali. Sam w raporcie napisał, że jest tu około czterystu uzbrojonych po zęby niemieckich policjantów. Mieli ciężką broń, a do tego budynek był jak twierdza. Chyba nikt nie wpadnie na pomysł, by szturmować to miejsce. Izolować, oblegać? Wicek nie był wojskowym, jednak oceniał na oko, że trzeba by mieć z pół tysiąca dobrze uzbrojonych ludzi. Co najmniej, bo atakujący mogli szybko dostać cios w plecy. U zbiegu Raszyńskiej i Wawelskiej mieściły się koszary ukraińskiej SS Galitzen, a Tarczyńską pod numerem ósmym obsadziła kompania dywizji SS Wiking.