Granatowy 44. Grzegorz Kalinowski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Granatowy 44 - Grzegorz Kalinowski страница 8

Granatowy 44 - Grzegorz Kalinowski

Скачать книгу

dodał Nałęcz i wyglądało na to, że uznał rozmowę za zakończoną.

      Rybski miał ochotę powiedzieć, że jeśli dobrze policzył, to ma być w trzech miejscach naraz: w komendzie, w którymś z szynków albo w jakiejś kawiarni na spotkaniu z informatorem, i rzecz jasna, przy Filtrowej. Zatem musiałby być Trójcą Świętą! Powstrzymał się jednak od komentarza, za to zaśmiał pod nosem.

      – Pana coś bawi? – Major uniósł brwi.

      – Żart mi się przypomniał, taki jeszcze sprzed wojny – odparł Rybski, wyjmując z kieszeni paczkę papierosów.

      – Nie czas na żarty. – Nałęcz się wyprostował. Nic lubił ani żartów, ani papierosów. Rybski nie miał jednak zamiaru palić, obracał tylko papierosa w palcach, jakby chciał zbadać jego strukturę.

      – To nie jest czas na życie. Nic nie jest teraz dobre, więc ma pan major rację, żarty też są niewskazane.

      – Walka jest dobra. – Major najwyraźniej chciał mieć ostatnie słowo.

      – Jak kiedy, panie majorze.

      – Zawsze.

      – Jak pan major uważa. W trzydziestym dziewiątym się nie poddaliśmy, nie daliśmy się im wymordować, wytrwaliśmy.

      – I nasz czas się zbliża – powiedział dziarsko major. W jego słowach pobrzmiewał bitewny zgiełk, gromkie „hurra” i zapach zwycięstwa.

      – Tak, panie majorze, nasz czas się zbliża – potwierdził Rybski, lecz bez krzty entuzjazmu. Entuzjazm mieli młodzi chłopcy i dziewczęta z konspiracji. A on był starym, trzydziestoparoletnim, steranym przez kilkanaście lat służby cynicznym psem. I tak dużo powiedział, może nawet za dużo.

      – A kiedy się to wszystko zacznie, moje zadania pozostaną bez zmian?

      – Tak jest, panie komisarzu! Proszę czekać na rozwój wypadków.

      – Będę czekał – zapewnił Rybski i nagle, jakby obudził się letargu, strzelił obcasami i przytłumionym, lecz pełnym werwy głosem powiedział: – Idzie czas zemsty, czas zapłaty!

      Major był zadowolony, sądząc, że Rybski wyraził zadowolenie z powodu zbliżającego się powstania. Tymczasem on nie czekał na powstanie, tylko na to, żeby rozwalić paru skurwysynów. Oczywiście tych, którzy dożyją tej chwili, bo Rybski miał wobec kilku osób bardzo konkretne plany i nie chciał, by wybuch powstania przeszkodził mu w ich realizacji. Tak czy owak, rynsztokami popłynie krew.

      2. ALTE KAMERADEN

      Z mieszkania na Mariensztacie na razie nie zrezygnował. Poukrywał, co było do ukrycia, ważne fanty zaniósł do rodziców na Starówkę, a sąsiadce powiedział, że siostra wyjechała do rodziny do Skierniewic i on też wynosi się na kilka dni. W porównaniu z całkiem solidnym domem przy Dobrej, pod dziewięćdziesiątym drugim, kamienica przy Filtrowej to była Francja-elegancja. Lepiej już być nie mogło, no, może w Alejach Ujazdowskich i okolicach. Był w bardzo eleganckim miejscu. Gospodyni figurowała na liście lokatorów jako Stefania Aluchna, ale nie wiedział, czy to nazwisko prawdziwe, czy konspiracyjne. Nie było hasła, tylko kartka z ogłoszeniem o wynajmie pokoju napisana przez panią Stefanię. Dostał tę szczególną przepustkę, wychodząc od Nałęcza.

      Rozejrzał się i szybko zorientował, że to nie jest zwykły lokal, a gospodyni to ktoś więcej niż osoba wynajmująca pokój. Pani Aluchna była przystojną, dystyngowaną kobietą w średnim wieku, a z racji tego, że zajmowała mieszkanie w kamienicy pracowników Pocztowej Kasy Oszczędności, kojarzyła się z jakimś wyższym stanowiskiem urzędniczym w bankowości. Oczywiście mogła być tylko żoną kogoś znacznego, lecz widząc jej sposób bycia i pewność siebie, zaczął się zastanawiać, jaką funkcję mogła pełnić w PKO. Kierowniczka? Dyrektorka? Z pewnością osoba funkcyjna, szefowa, do tego z tym czymś, co mają oficerowie. Wystarczyło mu kilka chwil, by zrozumieć, że jego gospodyni zawiaduje trzema mieszkaniami, i do tego konspiracyjnymi. Aż trzema! To było coś więcej niż meliny, skrzynki pocztowe, punkty kontaktowe. Tu odbywały się spotkania, tu pracowano. Sztab, komenda, centrum łączności? Na schodach mijał starszych mężczyzn w towarzystwie młodych chłopców. Przed kamienicą też widział kilku takich, którzy mogli mieć w kieszeniach visy i cytrynki[5], a pod kurtkami steny. Wszystko zorganizowane, to na co im glina taki jak on? Domyślił się i aż pot popłynął mu po plecach: ma być spowalniaczem. Zajeżdża Gestapo, a on kupuje u szkopów czas dla chłopców z obstawy i oficerów, czas bezcenny, bo każda sekunda się liczy. Macha legitymacją, wciska jakiś kit, zatrzymuje ich, ale przecież nie na długo, więc na koniec do nich wali. Ich szansa, a jego koniec.

      – Pan komisarz Rybski? – powitała go pani Aluchna.

      – Dokładnie to podkomisarz, a teraz, tak oficjalnie, porucznik – odpowiedział.

      – Mamy tę samą szarżę – Podała mu dłoń. – Ala[6].

      „Ala”, porucznik Ala. A jednak psi nos go nie mylił!

      – Mamy problem delikatnej natury, chcielibyśmy go rozwiązać po cichu. Jak chyba pan zauważył, to szczególne mieszkanie, a raczej ciąg mieszkań. Dyskrecja to jest to, czego nam tu potrzeba.

      – Widziałem kilku chłopców w okolicy, zachowywali się dyskretnie, jednak ja mam wyczulone oko. Zapewne doborowa obstawa, same asy, zresztą najciemniej pod latarnią, a macie tu pod nosem koszary policji.

      – I mamy też ludzi, którzy się kręcą. Nikt od nas, więc może policja, Niemcy, komuniści, a może zwykli bandyci. Chcemy, żeby pan to zbadał. – Porucznik Ala wyjrzała przez okno. – Znów są, to oni! – Rozsunęła firankę i machnęła ręką, żeby Rybski też wyjrzał. Na dole stało trzech typów, jeden elegancki, pasujący do okolicy, dwóch, jakby zbłądzili z Czerniakowa albo wręcz z żoliborskich baraków. Obcinali wzrokiem przechodniów i bramę, wyraźnie interesowała ich właśnie ta kamienica. Ten elegantszy, stojący tyłem… Niech no się odwróci!

      – Od dawna się tu kręcą? – chciał wiedzieć Rybski.

      – Trzeci dzień. Od razu poprosiliśmy Nałęcza o pomoc, ale nie wprowadzaliśmy go w szczegóły, tylko zażądaliśmy przysłania człowieka, który się na tym zna. Przysłał pana. Co to za ludzie?

      – Wyglądają na bandziorów, którzy czekają na okazję. Okolica do biednych nie należy, ludzie mimo wojny są tu raczej przy pieniądzach, czyż nie tak?

      – Ale to my mamy ich najwięcej…

      Rybski w mig chwycił, o co chodzi.

      – Zakupy broni, medykamenty, środki do robienia materiałów wybuchowych… kupujecie to od Niemców i od tych, którzy okradają transporty?

      – Dokładnie tak, panie komisarzu.

      – Czy macie stałego kasjera, skarbnika, księgowego?

      – To Ludwik!

      – Pewny jest?

      – Znam go jeszcze z banku, sumienny, uczciwy i dzielny. Ręczę za niego.

      – Ma obstawę?

      – Oczywiście,

Скачать книгу