Granatowy 44. Grzegorz Kalinowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Granatowy 44 - Grzegorz Kalinowski страница 10
Zastał go, więc poszli się naradzić do baru Satyr przy Marszałkowskiej. Kiedyś było to modne miejsce, lecz teraz z dawnej świetności pozostały tylko wspomnienia, a czas teraźniejszy znaczyły erzace wykwintu, alkohol i tylko czasem prawdziwa, choć cieńsza niż przed wojną kawa.
– Siedzimy, panie starszy przodowniku, jak Szpicbródka? – zażartował Rybski.
– Nie, panie komisarzu, bo Szpicbródka siedział ostatnio w Sieradzu, a to kawałek stąd – odpowiedział żartem na żart Stolarczyk. – Tutaj Szpic załatwiał sprawy, przyjmował interesantów, organizował skoki. Jesteśmy w jego biurze!
– Na pewno winszował sobie lepsze rzeczy.
– Dzisiaj i on miałby kłopoty… Ciekawe, co by robił? – Stolarczyk się zamyślił. – Czy byłby rekinem czarnego rynku, czy wylądowałby na Majdanku jak Tata Tasiemka?
– Mówi pan, panie przodowniku, jakby nie żył.
– Bo dla nas jakby nie żyje. Kasiarz, który nie pruje kas, znaczy dla policji tyle co nieboszczyk. Nie ma go! A na pewno nie ma go w Warszawie, bo gdyby był, to jakoś by wypłynął. Podobno gdy w Sieradzu objęła go amnestia, ruszył na wschód i tyle go widzieli. Ale nie o Szpicu chciał pan przecież ze mną pogadać!
– Mówiłem już panu przodownikowi, że ja mam dyscyplinę raczej w tyle…
– Zupełnie jak komisarz Strasburger! Oczywiście do pewnego momentu – zaznaczył Stolarczyk. – Ale chyba kiedyś mówiliśmy sobie na ty!
– Ale ja jestem pański absolutny wychowanek!
Tak w istocie było. Starszy posterunkowy Stolarczyk pracował z Rybskim od lat, niemal od pierwszego dnia, gdy tamten trafił do policji. To było w 1930 roku, kiedy prowadzili z Kornelem Strasburgerem sprawę Alfons Pogromu. Rybski, wtedy tuż po wojsku i przeszkoleniu policyjnym na Ciepłej, pracował w komisariacie i patrzył na rewir krócej niż starsi koledzy, widział mniej, jednak w przeciwieństwie do starych repów nie uczestniczył w zmowie milczenia. Zaufał im, opowiedział o paru rzeczach, a potem oni, to znaczy Strasburger i Stolarczyk, wciągnęli jego oraz drugiego młodziaka, aspiranta Junga, do nie do końca zgodnej z przepisami współpracy. Razem zagrali o wszystko, kładąc na szali swoje kariery, i razem wygrali. Tak powstała brygada XI specjalna Stołecznego Urzędu Śledczego. Później pracowali wszyscy w wydzielonej sekcji Komendy Głównej, a po paru latach ich drogi, jak to w życiu i na służbie, się rozeszły. Strasburger rzucił robotę, ponieważ związał się z panną, która oferowała większe atrakcje niż policja. Jung dostał awans i przeniesienie, a jako że doskonale znał niemiecki, służył w Gdyni i w Bydgoszczy. Wicek Rybski też nie tracił czasu: zdał maturę, zrobił kurs oficerski i pojechał do Działdowa, gdzie tuż przed wojną utworzono powiat i w związku z tym zupełnie nowy urząd śledczy.
– Opowiadaj, komisarzu, w co się znowu wpakowałeś! – Stolarczyk przeszedł do sedna sprawy.
– A skąd pan wie, że się wpakowałem?
– Bo ty zawsze pakujesz się w jakieś kłopoty. Nawet jeśli ci do nich daleko, to masz motorek w tyłku, który cię dowiezie, gdzie nie trzeba. To jak?
– Sprawa jest oficjalnie nieoficjalna… – zaczął Wicek.
– Czyli jak zwykle. – Stolarczyk się zaśmiał, po czym zaniósł kaszlem. Nie powinien palić, ale rzucić nie potrafił. Jakby chcąc pokazać, że wszystko w porządku, solidnie się zaciągnął.
– Nie jak zwykle, to zupełnie nowa sprawa. O czternastej spotykam się w Pod Tunelem z facetem, który jest księgowym i kasjerem w jednym. Prawdopodobnie chcą mu ukraść pieniądze, a cały szkopuł w tym, że to nie tylko gruba forsa, ale i nie jego, a w dodatku nielegalna.
– Dolary?
– Dolary. Konspiracyjne dolary.
– No to ładnie. – Stolarczyk westchnął. – Znaczy się prawie jak zwykle. A kim są te nygusy, które chcą go oskubać?
– Banda Bazylego.
– No to już nie ładnie, ale nawet pięknie… – Zyga pokręcił głową. – Bazyli to kawał drania i na pewno nie wziął na pomagierów żadnych lebieg, to doborowa zastawa, lekko nie będzie.
– A kto mówił, że będzie? – prychnął Rybski.
– Każdy rozsądny. Tylko Adolf był chojrak, jak szedł na Moskwę, a teraz ruskie w Garwolinie. Ruszajmy się, bo wjadą na Pragę, zanim my pod ten Tunel na Poznańskiej dojdziemy!
Po drodze Rybskiemu coś się przypomniało.
– Ilu mężczyzn zgłosiło się do pracy?
– Przy kopaniu okopów dla szwabów? Słyszałem, że paru frajerów, Niemcy mogliby ich zmieścić w jedną ciężarówkę! – Stolarczyk zarechotał. – A chcieli zagonić do roboty sto tysięcy! – Stary policjant nawiązał do wczorajszej odezwy, którą Niemcy puścili o siedemnastej z ulicznych szczekaczek.
Po paru minutach byli pod tunelem i Pod Tunelem, bar znajdował się bowiem blisko wylotu kolejowego tunelu średnicowego i tuż przy Dworcu Głównym, który Niemcy przechrzcili na Hauptbahnhof. Weszli do zatłoczonego wnętrza i bez pudła wiedzieli, o kogo chodzi: w rogu siedział mężczyzna w średnim wieku, nie miał, co prawda, wypisane na czole „księgowy” czy „kasjer”, ale nie musiał. W jego wyglądzie, ubraniu, wąsiku, sposobie trzymania teczki, której nie wypuszczał z objęć nawet na moment, była jakaś skrupulatność. Siedzący obok niego młody człowiek o jasnych, zaczesanych do góry włosach też był typowym przedstawicielem swojego gatunku. Czujny wzrok, sportowa kurtka, sprężyste ruchy… gdyby typować, kto na tej sali jest chłopakiem z AK, blondynek wziąłby pierwsze miejsce. Zaczęli się do nich przeciskać, kiedy ktoś trącił Rybskiego w ramię.
– Czy pan może zainteresowany pocztowymi markami z olimpiady? – zagadnął typ, który wyglądał na konika albo handlarza z Kercelaka.
– A ma pan z Los Angeles? – zapytał Rybski.
– Tylko Amsterdam!
– My od Ali, Gliński jestem! – przedstawił się Rybski.
– Masztalerz jestem! – odrzekł z uśmiechem „sprzedawca znaczków”.
– Myślałem, że to ludzie, których szukam… – Rybski zerknął dyskretnie na stolik w rogu.
– No i dobrze pan myślał, to Ludwik i chłopak z obstawy, Orkan. Musimy uważać!
– Uważamy. To mój współpracownik…
– Sztekker – przedstawił się Stolarczyk swoim starym policyjnym pseudonimem z czasów, kiedy uchodził za mistrza zapasów.
Podeszli