Granatowy 44. Grzegorz Kalinowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Granatowy 44 - Grzegorz Kalinowski страница 13
Na widok uzbrojonych ludzi zagwizdał nonszalancko.
– Niech zgadnę, policja? Jeśli szukacie panienek, to piętro wyżej! A jeśli dolarów… możemy pogadać. Walizka jest pękata, powinno starczyć dla wszystkich.
– Nie pajacuj – warknął Zyga, robiąc krok w tył. Bandytów było czterech, bezpieczniej trzymać dystans. – Lepiej powiedz tym, którzy są w drugim pokoju, żeby tu weszli z rączkami w górze. I bez numerów!
– Panowie z policji życzą sobie poznać kierownictwo! – Bazyl nie tracił rezonu.
To był kluczowy moment akcji, bo jeśli tamci mają rozpylacz… W tej samej chwili pojawił się w pokoju Orkan ze stenem. Zrobiło się bezpieczniej. Skrzypnęły drugie wewnętrzne drzwi i weszło przez nie dwóch mężczyzn: elegancko ubrany trzydziestokilkulatek i noszący się na apaszowską modłę dwudziestoletni chłopak. Obaj mieli pewne siebie miny wyrażające lekceważenie, jakby chcieli dać do zrozumienia, że choć są przyparci do muru, to jednak jest to tylko sytuacja tymczasowa. Starszy trzymał w prawej ręce zapaloną cygaretkę.
Rybskiego na chwilę zatkało.
– Maniek? Władek? Bracia Ciechaniakowie!
– To on z nami handluje, to ich szef! – wykrzyknął Ludwik.
– Ciechaniak popatrzył z uśmieszkiem na księgowego, po czym odwrócił się do Rybskiego.
– A co myślałeś, że Bazyl naprawdę tym wszystkim rządzi i robi na mieście różne hece bez mojej zgody? – Maniek uniósł pogardliwie brew. – Wicek, przyjacielu mój serdeczny, klarowałem ci wczoraj co i jak, prawda? Podzielmy się pół na pół, dobrze? – Rybski wpatrywał się w niego w milczeniu, a Marian Ciechaniak ciągnął: – Dzielimy pieniążki, rozstajemy się i nie ma sprawy, dobrze?
– Nie dobrze, bo tu nie ma pieniędzy.
– Jak to nie ma?
– Mówiłem ci wczoraj, klarowałem, co i jak, prawda?
– Szwindelek, przekręcenie kolegi serdecznego, swojego zbawiciela? Ej, no, nieładnie!
Bracia podeszli niemal wprost pod lufę Rybskiego, a on zwrócił się do kasjera:
– Panie Ludwiku, niech pan otworzy!
Ludwik podniósł z podłogi kapelusz, wyjął spod podszewki kluczyk, otworzył walizkę i wysypał z niej równo pocięte kawałki papieru.
– Jakieś dziesięć tysięcy dolarów – zdobył się na dowcip.
To rozjuszyło Bazyla, który skoczył do księgowego i właśnie brał zamach, lecz trafiła go kulka od Stolarczyka. Przeleciała przez szczękę, wyrywając jej kawałek, i utkwiła gdzieś pod uchem. Trysnęła krew i Bazyl zwalił się na podłogę. Rybski przyparł do ściany Ciechaniaka, zresztą on i brat nie mieli zamiaru ryzykować. Zrobiło to natomiast pozostałych trzech bandziorów: już sięgali po broń, lecz Orkan zmiótł ich serią ze stena. Kule z terkoczącego automatu orały ciała trzech bandytów, a leżący na ziemi Bazyli krzyczał z bólu ocalałą połową twarzy. Stolarczyk podszedł do niego i go dobił.
– No i, kurwa, Bazyl z kulą w głowie – podsumował, po czym przyjrzał się też pozostałym, lecz nie wykazywali oznak życia.
Do pokoju wbiegł Masztalerz, zobaczył unoszący się pył, bo część kul poszła w ściany, cztery trupy, mnóstwo krwi, a pośrodku tego wszystkiego pana Ludwika z nieodłączną walizką.
– Ożeż ty kurwa jego mać – wyszeptał.
– Dawaj pistolet, bo w razie kontroli jesteś skończony, sten też zostaje! – zakomenderował Rybski. – Wiejcie, ale już!
Orkan chciał się bić o stena, lecz Stolarczyk przypomniał, dlaczego mówiono o nim Sztekker. Nie miał może już dawnej siły, jednak wciąż wystarczyło jej na młodego chłopaka. Masztalerz uspokoił sytuację i zapytał, wskazując Ciechaniaków:
– A co z nimi?
– Zajmę się, wiejcie! – krzyknął Rybski.
Trzech konspiratorów ulotniło się w mgnieniu oka, młody Ciechaniak stał blady, nie mógł wyksztusić słowa, natomiast starszy zaciągnął się cygaretką i zapytał:
– No właśnie, a co z nami?
– Życie za życie, jesteśmy kwita! – oznajmił Rybski.
– Tak uważasz? – Ciechaniak strzepnął popiół na podłogę. – Wybiłeś mi ludzi!
– Proponowałem…
– Ty to jesteś jednak frajer, ciężki frajer – mruknął.
– To ty jesteś, oni już nie mieli forsy.
– Pitolisz, kurwa, jak nic wstawiasz mi farmazony! – Twarz Ciechaniaka wykrzywiła się w nieprzyjemnym grymasie. – Nie kantuje się kumpli, nie trzyma strony z przegranymi. Bo oni są przegrani, rozumiesz?
Chciał powiedzieć coś jeszcze, lecz Zyga szybko go przeszukał, zabrał mu parabelkę, a chwilę wcześniej wyciągnął z kieszeni młodego pistolet. W oddali rozległy się syreny, na miejsce jechała niemiecka policja.
– Zjeżdżaj – rzucił Rybski. – No już. Chcesz trafić na Mokotów?
– Nie ma pośpiechu – warknął Maniek. – Myślisz, że stąd jest tylko jedno wyjście?
Kurwa, taki lokal mi spaliłeś!
Ciechaniaki wyszli, Zyga czyścił stena, a Rybski wymyślał bajeczkę, w jaki to sposób załatwili polnische Banditen z ich własnej broni. Gdy się już zgadali, ustalili, co będą mówić, wyszli na ulicę, żeby Niemcy nie wpadli do środka i ich nie zastrzelili. Stali z papierosami i policyjnymi legitymacjami w dłoniach. Z ulicznych szczekaczek leciał skoczny niemiecki marsz Alte Kameraden. To była chwytliwa melodia, więc Stolarczyk pogwizdywał, a jakby do rytmu od strony Dworca Głównego zbliżał się patrol złożony z terenowego łazika i motocykla z koszem. Starszy przodownik zapalił papierosa i powiedział do siebie:
– Znam ostatnią zwrotkę, nauczyłem się na policyjnym kursie niemieckiego – mruknął Zyga. – Jakoś tak to leciało:
Czy jest fajno czy nie
Bądźmy wierni aż do śmierci.
Wypijmy i nalejmy jeszcze po jednym
I pozostańmy starymi kumplami.
Coś mi się wydaje, że ty z tym Ciechaniakiem to już nie usiądziesz przy jednym stole i nie wypijesz. Byliście, ale już nie jesteście alte Kameraden.
3. FRÄULEIN WELLE
Jutro, najpóźniej pojutrze, miał się wyprowadzić z Filtrowej. Chodził podenerwowany. Od jakiegoś czasu rozjeżdżało im się z Mańkiem Ciechaniakiem,