Granatowy 44. Grzegorz Kalinowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Granatowy 44 - Grzegorz Kalinowski страница 15
– Chciałbym coś miejscowego, ale sprawdzonego, coś niedrogiego, a pewnego – powiedział Stolarczyk z miną światowca, który odwiedza bar w jakimś dalekim egzotycznym kraju. – I bez niespodzianek – zaznaczył, groźnie unosząc palec.
– Zatem polecam coś specjalnego! – Barman sięgnął głęboko pod ladę i wyciągnął smukłą butelkę zawierającą przezroczysty płyn. – Rewelacyjny trunek, ziemniaki z południowego, doskonale nasłonecznionego stoku, dyskretny aromat drożdży, potrójna filtracja. Rekomendowane przez eksperta, czyli mesje Antoniego Bimbra!
Policjanci wybuchnęli śmiechem. O tym, że do wyboru jest tylko koncesjonowana wódka lub nielegalny bimber wiedzieli od początku, lecz chętnie brali udział w spektaklu, którego scenarzystą, reżyserem i głównym aktorem był pan Roman. Przed wojną pracował w renomowanych lokalach, a teraz tu, w lekko szemranej knajpie. Był jej atrakcją i przynętą dla gości, którzy znali go z elegantszych miejsc. Podobno mógł pracować w Cafe Bodo, w słynnych lokalach u sportowców[9] i U Aktorek, lecz kiedyś z rozbrajającą szczerością powiedział: „A na co mi to? Tam nie byłbym gwiazdą!”.
A tu był!
– Pan komisarz raczy skosztować? – Podsunął Rybskiemu nie jakiś mały kusztyczek, a pełnowartościową kolejkę.
Rybski wypił, było jak trzeba, zapaszek bimbru nie psuł efektu, moc bardzo rzetelna.
– Testowane w obecności okulistów – zażartował pan Roman.
– A pan Antoni Bimber naprawdę próbował? – Rybski postanowił strząsnąć z kwiecistej opowieści barmana nieco bajeru. Wątpliwe bowiem, czy ojciec chrzestny księżycówki, Antoni Bimber, mógł po przykrym wypadku, który rozsławił go na całą Warszawę i uczynił nieśmiertelnym, pić jakikolwiek alkohol. Jesienią 1939 roku Bimber padł ofiarą ciężkiego zatrucia i padł bez przytomności. Zabrano go z mieszkania przy Miedzianej do szpitala i tam odratowano, a historię o zatruciu samogonem powtarzała cała Warszawa. – On chyba nawet w tę stronę nie spojrzy, panie Romanie!
Barman zrobił zatroskaną minę, wąsik pod jego nosem się poruszył, lecz już po chwili mistrz sztuki barmańskiej miał odpowiedź. Najpierw jednak nalał im trunku.
– Ma pan rację, przed fachowcem z policji nic się nie ukryje – szepnął, nachylając się do nich, jakby nie chciał, by słyszeli to inni klienci knajpy. Szept był jednak teatralny i puentę usłyszeli wszyscy: – On faktycznie nie może patrzeć na alkohol, więc pije z zamkniętymi oczami!
Klienci szynku Wars i Sawa gruchnęli śmiech, ktoś nawet bił brawo.
– Pan jesteś mistrzem – Stolarczyk też się zaśmiewał – za każdym razem grasz pan jakiś spektakl.
– Nie da się ukryć! – zgodził się skromnie Kostrzewski. – Dlatego w dowód uznania wypiją panowie za moje zdrowie – efektownie zakończył swój występ.
Wypili raz i drugi, po czym Rybski zapytał jak gdyby nigdy nic:
– Szef w biurze?
– Panie komisarzu… – zaczął pan Roman cicho – wczoraj wpadł tu jak po ogień, zabrał coś i tyle go widzieliśmy. Powiedzieć, że się spieszył, to nic nie powiedzieć. Coś się stało, coś… – teraz już szeptał – niedobrego. I to niedługo po tej strzelaninie na Chmielnej, podobno chłopcy z konspiracji… plotki najrozmaitsze chodzą, ale… – choć wydawało się to niemożliwe, Kostrzewski mówił jeszcze ciszej – podobnież zwiał na Pragę.
Policjanci wypili jeszcze po jednym, położyli na barze górala i wyszli.
– Górala za szybką wódeczkę? – zdziwił się Stolarczyk.
– Tak na pożegnanie – wyjaśnił Rybski. – Nie wiem, jak długo przetrwa Wars i Sawa, czy Ciechaniak się podniesie.
– Nie liczyłbym na to. Jego zastawa[10] pobita, ale został mu brat, kuzyniaki i talent, więc się podniesie i będzie mścił, ale nawet jemu zajmie to trochę czasu. Chyba że…
– Chyba że co?
– Chyba że zaraz po wpadce pobiegł na skargę do Ahrego – wyjaśnił Rybski – to by wyjaśniało jego wizytę na komendzie. No bo jak wyjaśnić, że ewakuował się z Warszawy z urzędami i częścią policji, ale wrócił i od razu przyjechał po ciebie delegacją.
– Nie sądzę! – Rybski pokręcił głową. – To się nie klei! Polski bandzior leci się pożalić na policjanta do oficera Abwehry, a ten od razu interweniuje. Niemożliwe!
Ustalili sposób, w jaki mają się kontaktować, i że na pewno nie będzie to komenda policji. I każdy poszedł w swoją stronę.
Misja na Filtrowej dobiegła końca, a lokal na Mariensztacie był spalony, Rybski spędził więc noc przy Opaczewskiej w opuszczonym mieszkaniu. Należało do bandyty, którego zatrzymano około dziesięciu dni temu. Panował zbyt wielki bałagan, by ktoś to zauważył, więc postanowił się tam wprowadzić. Zatrzymał tego bandziora, sam zamykał lokal, lecz klucze zdeponował na komendzie. Zamek nie należał jednak do skomplikowanych, więc dał radę, chociaż nie był tak dobrym włamywaczem jak kieszonkowcem.
Musiał tak zrobić, chociaż najchętniej pojechałby na Kamionek, było to jednak zbyt ryzykowane, ponieważ Niemcy pchali na drugą stronę mnóstwo wojska. Cywilny ruch był utrudniony, do tego szkopy wzmogły kontrole.
Złapał tramwaj numer dwadzieścia siedem na Ochotę i dojechał nim do samego końca. Ostatni przystanek tej linii był przy Opaczewskiej, na której praktycznie kończyła się Warszawa, we wrześniu 1939 roku to właśnie tam ustawiono broniącą miasta barykadę. Zabudowana była tylko wschodnia pierzeja ulicy, stały tam nowe, bardzo przyzwoite kamieniczki. Wszedł do bramy, cicho pokonał kilka stopni, mieszkanie było bowiem na parterze. Rozejrzał się i zaczął ostrożnie pracować wytrychem. Nie szło za dobrze, w końcu jednak usłyszał przyjazne dla uszu każdego włamywacza pyknięcie. Zapadki się przesunęły! Wyciągnął wytrych, nacisnął klamkę i wszedł do środka… i nagle poczuł w tyle głowy tępy ból. Nogi zrobiły się jak z waty, w oczach ciemno. Próbował się odwrócić, stanąć pewnie, coś zrobić. Złapał się klamki, ale nie dał rady ustać i runął na podłogę.
***
Zaczęło się robić jasno, lecz nie było to miłe, bo wisząca pod sufitem żarówka oślepiała, a w głowie narastał ból.
– Ty żeś w gorącej wodzie kąpany, ty głupi ty! – usłyszał kobiecy głos.
– Ze złodziejami twardo trzeba! – Słowa te zostały wypowiedziane głośno, lecz jakoś bez przekonania. – Złodziejów i kurwów trzeba gazrurką przez łeb.
– Policji to będziesz mówił, ty stary idioto!
– A policja to tu niepotrzebna – odrzekł niepewnie fachowiec od walenia gazrurką.
– Tak, policja niepotrzebna – jęknął Rybski, otwierając oczy, w którewaliło