Granatowy 44. Grzegorz Kalinowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Granatowy 44 - Grzegorz Kalinowski страница 16
– Skąd wiecie, że jestem z policji?
– No bo sprawdziłem, z kim mam do czynienia. Wszyściutkie pańskie rzeczy leżą tu na stole! Dokumenciki, pieniążki, zegarek i rewolwer.
– A zegarek to po co?
– A żeby się nie stłukł!
– Żeby się nie stłukł… – mruknął Rybski.
– No co pan porucznik myśli, to nie było tak! – oburzył się teatralnie cieć.– Jak pan klapnął na ziemię, to ja od razu sprawdziłem, czy się nie roztłukł. Piękny, szwajcarski, szkoda by było!
– Żeś pan zegarek sprawdzał czy cały, a nie głowę?!
– Głupi ten mój mąż, oj głupi, panie władzo… – powtórzyła cieciowa.
– To jak będzie, panie władzo? – zagadnął przymilnie dozorca.
– Ma być tak, że nikt się nie dowie…
– Dziękuję, panie władzo, dziękuję…
– O niczym, ani o tym, co było, ani o tym, co będzie.
– A co będzie? – zainteresował się cieć.
– Ja tu będę przez jakiś czas mieszkał, może inni funkcjonariusze też. To tajna akcja, chcemy przyskrzynić wspólników tego ptaszka, co tu siedział.
– A to nie pan go zwijałeś? No tak, to pan, teraz poznaję – ucieszył się dozorca.
– Trzeba było poznać, zanim mi dałeś przez łeb, człowieku!
– Głupi ten mój mąż, oj głupi, panie władzo… – przypomniała o swej obecności dozorczyni.
Dozorca odprowadził go do mieszkania i na odchodnym zapytał, czy czegoś nie potrzebuje.
– Jest tu jakiś lokal?
– No jest obok – potwierdził dozorca – pod trzydziestym ósmym u Hauzerowej.
– To masz pan tu pieniądze i przynieś mi coś do picia i jedzenia. Piwo, coś zjadliwego i tak dalej.
– Wódeczkę, to znaczy się bimberek, to ja mogę swój przynieść w ramach przeprosin!
Szwagier ze wsi robi, świnię też ostatnio bił, kiełbasa jest, wszystko miód malina! I schowaj pan tę mamonę, zara przyniesę z domu!
Mieszkanie państwa dozorcostwa i oni sami nie zapowiadali jakiejś szczególnej uczty, tymczasem Rybski spożył wspaniałą wieczerzę: kawał kiełbasy, bimber i woda z syfonu. Faktycznie miód-malina!
Obudził się rano z lekkim bólem głowy. Nie wiedział, czy to od ciosu, który zadał mu dozorca, czy od bimbru od jego szwagra. Ból jednak powoli mijał, a Rybski zastanawiał się, co dalej. Wiedział, że rozsądniej siedzieć na tyłku, tyle że to nie było w jego stylu. Lubił ryzykować, a człowiek z Abwehry, kapitan Hermann Ahre, był do bólu obowiązkowy i trzymał się swoich przyzwyczajeń.
Jaki dzisiaj dzień? Trzydziesty pierwszy lipca 1944 roku, poniedziałek. Poniedziałek! Niedobrze. Każdy poniedziałek Ahre poświęcał służbie w Dzielnicy Policyjnej, a tam był poza jego zasięgiem. Ale po poniedziałku jest wtorek! Wtorek! O trzynastej w każdy wtorek i czwartek na Żoliborzu! Zatem jutro o trzynastej!
Nie mógł narzekać. Bandyta zostawił po sobie ładne mieszkanie z wygodnym łóżkiem, a dozorcostwo raczyło go wiejskimi przysmakami. Przespał i przejadł cały poniedziałek, więc we wtorek pierwszego sierpnia był wypoczęty, gotowy do działania.
Kwadrans przed trzynastą czatował na swoim stanowisku, w bocianim gnieździe, którym była klatka schodowa w domu spółdzielni Zimowe Leże. Projektant domu chciał pewnie dać mieszkańcom jasną klatkę schodową, tymczasem, zupełnie nieświadomie, stworzył Wickowi idealny punkt obserwacyjny. Szklany wykusz był niczym kabina bombardiera w samolocie, widoczność niezła, tylko cel wciąż się nie pojawiał. Czas mijał, dziesięć po, kwadrans, dwadzieścia po trzynastej, a Ahrego ani śladu. Co się stało? Tylko ewakuacja albo przyjazd samego Hitlera mogły zmienić jego plany!
Drzwi klatki schodowej otworzyły się i wyszła przez nie atrakcyjna blondynka. Zbiegł po schodach i ruszył za nią. Nazywała się Marta Falska i występowała w polskich, koncesjonowanych przez Niemców teatrzykach jako Fala, a później pod bardziej stosownym pseudonimem: Fräulein Welle. Była jedną z tych dziewczyn, które zadawały się z niemieckimi oficerami, choć ona akurat tylko z jednym. Ciekawa historia… Ahre nie miał żony, a ona wystąpiła o wpisanie na folkslistę. Czyżby po to, żeby mógł się nią ożenić? Na razie była kochanką i mogła znać miejsce pobytu kapitana. Wcześniej Rybski nie myślał o takim sposobie rozwiązania sprawy, jednak Niemiec postawił go pod ścianą.
Rybski dogonił kobietę, stanął przed nią i grzecznie uchylił kapelusza.
– Pani Falska?
– Tak! – odpowiedziała opryskliwie.
– Policja kryminalna. – Machnął legitymacją.
– Może mieć pan kłopoty! – ostrzegła.
– Już mam. Nawet pani nie wie jakie. – Zrobił krok w jej stronę i nie wyjmując ręki z kieszeni płaszcza, przystawił jej do boku lufę pistoletu. – Jak zrobisz scenę, zastrzelę cię i Ahre ci nie pomoże. Wracasz do mieszkania, tam sobie porozmawiamy!
– Pożałujesz – syknęła.
Kiedy wchodzili na klatkę schodową, stało się coś zupełnie nieprzewidzianego: od strony Weichselstrasse, czyli przedwojennej Krasińskiego, dobiegły odgłosy strzałów. Zrazu pojedyncze, po chwili przeszły w gwałtowną wymianę ognia. Strzelano dwieście, może trzysta metrów od nich, mniej więcej na wysokości ulicy Suzina. Przechodnie uciekali, zapanowało zamieszanie, Falska się szarpnęła i nagle Rybski zobaczył w jej dłoni mały pistolecik. Był jednak szybszy, nacisnął na cyngiel, nie wyjmując ręki z kieszeni. Wystrzał wypalił w jego płaszczu dziurę, a w brzuchu Felińskiej wyszarpał ranę. Padła na trotuar, wypuszczając pistolecik. Pochylił się nad nią, coś szeptała.
– Durak, blad’, job twoju mać! Nastojaszczij durak!
I to były jej ostatnie słowa.
4. POETA
Na ulicy nikt nie słyszał wystrzału, ponieważ utonął w kanonadzie dochodzącej od strony Krasińskiego i Suzina. To nie była zwykła strzelanina, zdecydowanie coś większego. Czy to już? Może i już, ale na pewno on ma teraz kłopoty, zastrzelił kobietę, która miała go doprowadzić do Ahrego, zastrzelił tancerkę z rewii nur für Deutsche, choć należało jej się tylko ogolenie głowy. Ale czy na pewno była jedynie tancerką? Skąd u niej pistolecik? Schował go do kieszeni, zabrał jej dokumenty, zostawił leżącą w drzwiach klatki schodowej i ruszył chodnikiem.
Pomocy, doktora, postrzelili kobietę! Pomocy! – darł się, przekrzykując kanonadę.